Home - strona główna WRiA.PL – “Wspomnienia ...”. Moskiewski rejon, m. Leśne miasteczko, styczeń 2003 r.
Ostatnia aktualizacja danych: 15.11.2012 r.
 
 
 
 

Generał major Jurij Aleksiejewicz Diemczenko


W Wietnamie było tyle przeżyć ...


(Chrzest bojowy przeciwlotniczych zestawów rakietowych SA-75 Dwina w Wietnamie)


Tłumaczył płk rez. Zbigniew Przęzak


 

  Szanowny Czytelniku!  

Pierwsza walka przeciwlotniczych zestawów rakietowych w Wietnamie.

Prawdziwy chrzest bojowy przeciwlotniczych zestawów rakietowych SA-75 Dwina miał miejsce w Wietnamie podczas regularnych walk z samolotami Sił Powietrznych USA i US Navy w latach 1965 - 1975. Było to jednocześnie pierwsze w historii zastosowanie na tak szeroką skalę kierowanych rakiet przeciwlotniczych w walce z lotnictwem. Dotychczasowe, jednostkowe użycie przeciwlotniczych zestawów rakietowych SA-75 Dwina, w celu zniszczenia samolotów rozpoznawczych w Chinach (Martin RB-57D) i ZSRR (Lockheed U-2), miały miejsce, odpowiednio, w roku 1959 i 1960.

Podpułkownik Borys Stiepanowicz Możajew
B.S. Możajew
ppłk
Porucznik Władysław Michajłowicz Konstantinov
W.M.Konstantinov
por.

Pierwsza walka radzieckich przeciwlotników z samolotami SP USA w Wietnamie odbyła się 24.07.1965 r. w rejonie Czung Ha (przeprawa przez Song Da) w odległości około 50 km od Hanoi. W walce uczestniczyli także wietnamscy przeciwlotnicy jako dublerzy na wszystkich stanowiskach pracy bojowej. Dzień ten jest obchodzony jako Święto Wojsk Rakietowych Obrony Powietrznej Demokratycznej Republiki Wietnamu. W starciu brały udział 4 samoloty F-4C “Phantom” i dwa dywizjony ogniowe artylerii rakietowej (doar), 63. i 64. z 236. pułku rakietowego OP NAW.

Pierwszy oficerem w Wietnamie, który w dniu 24.07.1965 r. nacisnął przycisk “START”, był porucznik Władysław Michajłowicz Konstantinov oficer naprowadzania 63. doar 236. pr OP Narodowej Armii Wietnamu. Po poprawnym naprowadzaniu dwóch rakiet, prowadzący pierwszą parę samolot został zniszczony. Był to samolot F-4C “Phantom” z 47. Taktycznej Eskadry Myśliwskiej SP USA. Dywizjonem dowodził podpułkownik Borys Stiepanowicz Możajew. Jako dublerzy, na stanowiskach pracy bojowej obecni byli wietnamscy oficerowie i żołnierze. Między innymi: dowódca dywizjonu - kapitan Ngujen Wan Niń i oficer naprowadzania - podporucznik Ła Diń Ti.


63. doar podpułkownika B. S. Możajewa.
63. doar i jego dowódca, podpułkownik B. S. Możajew (w centrum bez hełmu).
Foto: Archiwum Walentyna Wasiljewicza Pustowojtowa - MSOKWwW.
 

Pozostali funkcyjni 63. dywizjonu uczestniczący w tej walce:

  • dowódca baterii radiotechnicznej - kapitan Walenty Sjergiejewicz Brusnikin;
  • dowódca baterii startowej - kapitan Edward Iwanowicz Woronin;
  • z-ca dowódcy baterii startowej - porucznik Jurij Sołomatin;
  • technik kabiny P - Walentym Pustowojtow;
  • operator kabiny P - Kriemok;
  • technik UWW - porucznik Władimir Szelestów;
  • technik UWK - porucznik Borys Iwanowicz Kołodziej;
  • technik RNK - porucznik Walenty Todoraszko;
  • operator RNK - Kobyłko;
  • technik kabiny U - porucznik Władysławy Michajłowicz Konstantinov;
  • operatorzy ręcznego śledzenia (RS): st. szeregowiec Jurij Papuszow, mł. sierżant Anatol Bondarienko, st. szeregowiec Władimir Tiszczenko;;
  • operator SCR - st. szeregowiec Wiktor Kubuszew;
  • planszecista - Musychin.

Według relacji oficera naprowadzania porucznika W.M. Konstantinova, we wspomnieniach “Przypominając sobie bojowych przyjaciół”, sąsiedni 64. doar zestrzelił z tej samej grupy celów jeszcze 2 F-4C “Phantom”. Dowódcą 64. dywizjonu był podpułkownik Fiodor Pawłowicz Ilinych, oficerem naprowadzania porucznik Oleg Bondariew.


Wspomnienia przeciwlotnika...

Jak wyglądał dobór funkcyjnych, odbiór sprzętu bojowego, droga eszelonem do Wietnamu przez Chiny, szkolenie i formowanie nowych dywizjonów rakietowych w Wietnamie, nieustanna gotowość do walki i sama walka, zwycięskie i przegrane bitwy z lotnictwem USA, walka z chorobami i samym sobą w dziewiczej dżungli i z jej klimatem, opowie nam generał major Jurij Aleksiejewicz Diemczenko.

Generał major Jurij Aleksiejewicz Diemczenko.
J.A.Diemczenko
gen. mjr

Od marca 1965 do 1966 r., wtedy jako porucznik, uczestniczył w działaniach bojowych w Demokratycznej Republice Wietnamu na stanowisku dowódcy baterii startowej 82. dywizjonu ogniowego artylerii rakietowej 238. pr OP NAW. Po powrocie z Wietnamu pełnił szereg odpowiedzialnych funkcji w wojsku w tym Szefa Sztabu - Zastępcy Dowódcy 17. Korpusu PWO Specjalnego Przeznaczenia Moskiewskiego Okręgu PWO.

Na świetnie napisane, bez wszechmocnej w tamtych czasach propagandy, wspomnienia generała majora J. A. Diemczenki, natrafiłem podczas przeglądania strony internetowej “Międzyregionalna Społeczna Organizacja Kombatantów Wojny w Wietnamie” (MSOKWwW) - http://www.nhat-nam.ru/vietnamwar/index.html.

Dzięki uprzejmości porucznika rezerwy Mikołaja Mikołajewicza Kolesnika, redagującego omawianą stronę internetową, mogę udostępnić dla czytelników WRiA.PL, przetłumaczone na język polski wspomnienia generała majora J. A. Diemczenki i wybrane archiwalne zdjęcia z Wietnamu.
 

płk rez. Zbigniew Przęzak

 

1. Odbiór techniki i strzelanie bojowe na poligonie Kapustin Jar.

W 1964 roku dostałem rozkaz załatwić dokumenty niezbędne do wyjazdu za granicę. W sierpniu 1964 roku skierowano mnie do Szkoły Młodszych Specjalistów Wojsk Rakietowych Bakińskiego Okręgu PWO w miejscowości Szubany, miejsca zgrupowania i przygotowania wyjeżdżających specjalistów. Tam nikt nie robił tajemnicy z tego, że czeka nas wyjazd do Algierii. Grupa składała się głównie z oficerów i kontraktowych z jednostek Wojsk Rakietowych PWO Okręgu i Ordżonikidzjenskiej Szkoły Wojskowej. Proces przygotowania został zakończony w listopadzie, każdy z nas przymierzył swój garnitur i przekazał go na przechowanie do czasu wyjazdu. Jednocześnie wyszło zarządzenie nakazujące wysłanie nas wszystkich na należny urlop za 1965 rok.

Będąc na urlopie w Obwodzie Irkuckim, na początku stycznia 1965 r. dostałem telegram od dowódcy dywizjonu podpułkownika I. P. Tieriechina o konieczności natychmiastowego przybycia do miejsca zgrupowania. Natychmiast poleciałem samolotem z Irkucka do Baku. Po przybyciu do miejsca zgrupowania okazało się, że nasza podróż do Algierii nie odbędzie się, a czeka nas bardziej odpowiedzialna misja do innego kraju, ale też z gorącym, wilgotnym klimatem.

Niespodziewanie powołano nowe dowództwo grupy w składzie: dowódca pułku pułkownik Mikołaj Wasiljewicz Bażenow, szef sztabu podpułkownik A. Muszenko, główny inżynier kapitan Anatol Borysowicz Zajka i zastępca dowódcy pułku ds. politycznych pułkownik I. I. Smirnow. W miejsce podpułkowniku I. P. Tieriechina na stanowisko dowódcy dywizjonu ogniowego artylerii rakietowej (doar) wyznaczono podpułkownika I. A. Lakiszewa.

Codziennie przybywali nowi oficerowie, sierżanci i żołnierze z jednostek okręgu. Miałem rozkaz sformowania z przybywających oficerów, sierżantów i żołnierzy baterię startową. Kiedy bateria była sformowana, zaczął się etap zgrywania obsług bojowych. Na dowódców plutonów byli wyznaczeni podporucznicy J. N. Zachmyłow i A. I. Miakuszko. Dowódcami wyrzutni startowych byli głównie Ukraińcy: sierżant W. Czubczenko, N. Beksa, W. Sjemienko, N. Konczenko i N. Marusjenko. To byli świetnie przygotowani, fizycznie mocni młodzieńcy, doskonale znający swój fach. Na zajęciach, podczas zgrywania baterii, lubił uczestniczyć kapitan A. B. Zajka i niejednokrotnie wyróżniał przodujących na treningach oficerów, sierżantów i żołnierzy.

Trudno nie przytoczyć jednego zabawnego wypadku, do którego doszło w Centrum Szkolenia w styczniu 1965 roku. Przeprowadzałem trening obsług baterii startowej w ładowaniu wyrzutni rakietowej według norm czasowych. Był bardzo silny wiatr, który utrudniał normalną pracę obsług. Obecny na zajęciach kapitan A. B. Zajka polecił mi zakończyć treningi w związku z silnym wiatrem. Postanowiłem dać możliwość obsłudze załadować wyrzutnię ostatni raz. Obsługa nie zdążyła jeszcze dokończyć proces ładowania, gdy silny poryw wiatru zniósł część ogonową rakiety z wyrzutni na ziemię. Część marszowa rakiety jeszcze utrzymywała się za pomocą obejm STZ na strzale wyrzutni, a jej ogonowa część (silnik startowy) już leżała oparta statecznikami silnika na ziemi. Kapitan Zajka, wyraźnie denerwując się, zastanawiał się gdzie pozyskać dźwig, żeby podnieść rakietę i położyć ją na wyrzutni. Zaproponowałem podnieść rakietę siłami żołnierzy baterii. Nasza próba udała się i po 5 minutach rakieta była umieszczona na swoim miejscu. Więcej, w taką wietrzną pogodę, treningu ładowaniu nie przeprowadzaliśmy.

Do końca stycznia zgrywanie bojowych obsług i dywizjonu ogólnie było zakończone. Prawie wszyscy specjaliści podwyższyli swoją klasę specjalisty wojskowego. Osobiście zdałem egzamin na klasę mistrzowską.

Na początku lutego, na rozkaz dowódcy pułku, pilnie zebrano cały skład osobowy grupy. Podczas odprawy pułkownik N. W. Bażenow poinformował, że wkrótce pułk będzie przegrupowany na poligon Kapustin Jar, w celu otrzymania techniki bojowej, sprawdzenia jej podczas strzelania bojowego i dalszego docelowego przegrupowania. Wydano rozkaz o zmianie etatu pułku na etat czasu wojennego: obowiązywało tylko polowe umundurowanie, dodatkowo wydano po pięć kompletów bielizny, wszyscy oficerowie, sierżanci i żołnierze zostali zaprowiantowani zgodnie z normami czasu wojennego. Zwiększono normy masła, cukru, codziennie oficerowie dostawali bezpłatnie po jednej paczce papierosów “Biełomor” i jednej paczce papierosów “Wojskowe” dla każdego sierżanta i żołnierza. Mieliśmy surowy zakaz informowania o czekającej nas misji w listach i przy odwiedzinach. Po tym wszystkim mieliśmy jeszcze raz ocenić czekające nas zadanie i osobiście podjąć ostateczną decyzję o udziale w tej misji. Na wyjazd nie wyrazili zgody tylko dwaj oficerowie: jeden bo jego rodzina nie dostała mieszkania, drugi - z powodu nie uzyskania zgody na nabycie samochodu. Obaj oficerowie zostali natychmiast oddelegowani do miejsca swojej dawnej służby.

Na początku lutego 1965 r. zasadniczy trzon pułku eszelonem udał się na poligon Kapustin Jar w celu otrzymania techniki bojowej i odbycia tam strzelania bojowego. Przyjęcie techniki przeciągało się w czasie z wielu powodów, przede wszystkim z powodu braków w ukompletowaniu sprzętu i parametrów technicznych wymagających poważnych regulacji. Mieliśmy rozkaz nie brać udziału w usuwaniu uszkodzeń: wszystkie uszkodzenia mieli usuwać przekazujące nam sprzęt. Sprzęt baterii radiotechnicznej był dostarczone z Centrum Szkolenia Akademii Wojsk PWO w m. Kalinin, a wyposażenie startowe z Swierdłowskiej Armii PWO. To był pierwszy PZR SA-75 “Desna” (trzy kabiny). Na uzbrojeniu dywizjonu były rakiety pierwszej generacji W-750 (1D). Wobec braków w ukompletowaniu wyposażenia startowego, podjęto decyzję o uzupełnieniu go w Bakinskim Okręgu PWO.

Kabina PA PZR SA-75.
Kabina PA PZR SA-75 “Desna” - Muzeum Lotnictwa w Krakowie - Polska. Foto: Krzysztof Popławski
 .

Kiedy wreszcie cały dywizjon był całkowicie skompletowany, należało sprawdzić go podczas strzelania bojowego. W tym celu została rozwinięta bateria radiotechniczna w pełnym składzie etatowym i jedna wyrzutnia rakiet SM-63.

Przy pierwszym włączaniu sprzętu stwierdzono brak właściwej synchronizacji wyrzutni startowej i kabiny “P”, wyrzutnia obracała się w przeciwnym kierunki w stosunku do obrotów kabiny “P”. Instruktor poligonu wezwał, z obecnej na poligonie czechosłowackiej obsługi doar, która otrzymała niezadowalającą ocenę za strzelania bojowe, dwóch oficerów startowców i oświadczył im, że jeśli do rana przygotują niesprawną wyrzutnie, to on poprawi im oceny. Oficerowie (porucznicy) z gorliwością wzięli się za przygotowanie wyrzutni i rano zameldowali instruktorowi o jej gotowości do strzelania. Jak udało im się uwiarygodnić składany meldunek, trudno mi powiedzieć. Wszystko to działo się pod moją nieobecność.

Strzelanie bojowe było wyznaczone na 10.00. Strzelaniem kierował pułkownik Demid, nakazał obserwować wszelkie działania i notować niedociągnięcia. Jednakże, z powodu zakazu promieniowania elektromagnetycznego (w ramach procedur radiomaskowania) wydanego przez oficera operacyjnego poligonu, strzelania bojowe w tym dniu nie odbyły się. Z tego samego powodu strzelanie nie odbyło się i następnego dnia. Trzeciego dnia zniesiono zakaz promieniowania i wszyscy natychmiast wzięli się za przygotowania do strzelania bojowego. Po pełnym włączaniu techniki i wyjściu w eter, strzelający oficer naprowadzania zameldował pułkownikowi Demidowi o wykryciu nieruchomego celu na azymucie 0 stopni (rożek odbijający, zainstalowany na drewnianej tyczcie), a także o obecności drugiego, wolno przemieszczającego się celu. Pułkownik Demid wezwał do telefonu oficera operacyjnego poligonu podpułkownika Kaszczenko i zapytał, co to za ruchomy cel w rejonie rożka odbijającego. Podpułkownik Kaszczenko zakomunikował, że skierował tam ciągnik ACT, żeby wyciągnąć niesprawną woziwodę. Strzelanie bojowe znowu zostało odwołane.

Następnego dnia, warunki były sprzyjające i strzelanie bojowe odbyło się. Naprowadzanie rakiety odbyło się idealnie i poraziła ona cel z uchybieniem zerowym. Trochę czasu minęło do zakończenia wszelkich sprawdzeń po zakończeniu strzelania, razem z instruktorem poligonu od startowego wyposażenia wyszedłem z kabiny dowodzenia i byłem zaskoczony tym, co zobaczyłem – wyrzutnia rakiet, z której dopiero co startowała rakieta, i anteny kabiny “P”, tak jak wcześniej, obracały się w przeciwne strony. Na ten widok instruktor dostał dreszczy. Poprosił mnie bym nikomu o tym nie meldował, drżącymi rękami wyjął z papierośnicy papierosa, przypalił i pobiegł w w kierunku wyrzutni. Skoczył na wyrzutnię i przestawił rękojeść reduktora wyrzutni na napęd ręczny i zatrzymał dalszy jej obrót. Potem udał się na stanowisko, gdzie byli dwaj oficerowie startowcy, którzy przygotowywali wyrzutnię do strzelania bojowego. Myślę, że sporo dosadnych epitetów pod swoim adresem musieli wysłuchać. Po długotrwałej regulacji udało się w końcu uzyskać poprawną synchronizację wyrzutni i kabiny “P”. Opisany przypadek jeszcze raz pokazał konieczność skrupulatnego sprawdzania wszystkich parametrów wyrzutni.

Wyżej opisany przypadek, można wyjaśnić prosto. Młodzi oficerowie startowcy wykonywali regulację systemu obrotu selsynów według azymutu, przy wyłączonej kabinie “P”. Znali wcześniej azymut, na którym był wystawiony rożek odbijający i od bloku miejscowego sterowania wyrzutnią zadawali azymut 0 stopni, a potem kontrolowali, jak wyrzutnia odpracowuje zadany kąt. Chociaż selsyny generowały błędny sygnał (niezgodny według fazy), nastąpiło przypadkowe pokrycie realnego azymutu 0 stopni i fałszywego zera. Gdyby rożek odbijający był na innym azymucie - błąd byłby widoczny natychmiast.

Tak zakończył się pierwszy etap przygotowania. Pisemnymi raportami dowódcy baterii, a potem dowódca dywizjonu zameldował dowództwu pułku o przyjęciu techniki i o jej gotowości do działań bojowych, po czym załadowaliśmy technikę na platformy kolejowe i w końcu lutego 1965 r. pułk eszelonem ruszył z m. Kapustin Jar w kierunku na Czelabińsk.

  Szubani - Hanoi, trasa przebyta eszelonem, ca 10.000 km.  

Szubani (0 km) - Kapustin Jar (1032 km) - Czelabińsk (2309 km) - Omsk (3091 km) - Angarsk (5154 km) - Czyta (5816 km) - Zabajkalsk (6192 km) - Pekin (7422 km) - granica Chiny/Wietnam (9665 km) - Hanoi (9818 km).

Przed ruszeniem eszelonu dowództwo pułku przeprowadziło z nami instruktaż o konieczności przestrzegania surowych zasadach maskowania i tajemnicy podczas podróży. Kategorycznie zabronione było wychodzenie z wagonów sierżantom i żołnierzom, zabronione było kontaktowanie z osobami cywilnymi. W wyjątkowych wypadkach dopuszczalna była jedna odpowiedź: “Udajemy się na szkolenie”. W planie podróży eszelonu docelową stacją było miasto Chabarowsk. Z całym składem osobowym swojej baterii jechałem w wagonie ogólnym. Z powodu zbyt małej ilości wydanego węgla, wagon praktycznie nie był ogrzewany, dlatego wszyscy kładliśmy się na gołych dechach, nie rozbierając się, w pełnym polowym ekwipunku.

Wieczorem, około 21.00 przybyliśmy na stację Czelabińsk. Poprosiłem wartownika o otworzenie drzwi wagonu. Powinienem sprawdzić umocnienie techniki i zameldować o tym komendantowi eszelonu. Skończywszy sprawdzenie, skierowałem się do swojego wagonu. Przy wagonie podszedł do mnie wartownik i zakomunikował, że niedaleko na sąsiednich torach stoi wagon z węglem i byłoby dobrze, się w niego zaopatrzyć. Zgodziłem się, wziąłem ze sobą trzech żołnierzy, worki i przystąpiliśmy do “stworzenia rezerwy opałowej”. Takim sposobem mieliśmy ciepło i komfort na całą następną część podróży. Następnego dnia wezwał mnie pułkownik N. W. Bażenow i w obecności wszystkich swoich zastępców skarcił za węgiel, ale nie mocno i bez następstw. Z Czelabińska eszelon skręcił w kierunku na wschód i rano już byliśmy na stacji Kurhan, a o 19.00 - w Omsku.

Ponieważ moja żona była brzemienna, w sierpniu 1964 r. wysłałem ją do jej matki do miasta Angarsk. Pozostawienie żony w oddalonym dywizjonie w takim stanie groziło trudnymi do przewidzenia następstwami. 29 grudnia 1964 roku urodziła się córka, którą widziałem przez tydzień, będąc na urlopie. Wpadłem na pomysł, jak jeszcze raz zobaczyć żonę i córkę. Oficerom pozwolili wyjść z wagonu i przebywać obok składu pociągu. Ja i kilku oficerów dotarto do dworca, skąd nadałem do żony telegram, w którym wskazałem orientacyjny czas przejazdu naszego eszelonu przez m. Angarsk i poprosiłem ją o przybycie na dworzec z córką.

We wskazanym w telegramie czasie, eszelon podchodził do Angarska. Ubrałem się i wyszedłem do przedsionka wagonu, próbowałem otworzyć drzwi, ale były zamknięta. Po paru minutach do przedsionka wszedł kapitan Gurij Zinowjew (inżynier techniki bezpieczeństwa), uważnie mi się przyjrzał, zapalił i odszedł na przeciwległą stronę przedsionka. Też zapaliłem, wpatrując się w przestrzeń za oknem i denerwując się. Skończywszy palić, kapitan Zinowjew podszedł do mnie i zapytał:
 
        - Niepokoicie się?
        - Niepokoję się. - przyznałem się.
        - Proszę się nie niepokoić, przystanku nie będzie! - “Uspokoił” mnie kapitan i wyszedł z przedsionka.

Zostałem w przedsionku sam ze swoimi myślami i nocną ciemnością za oknem. Skład pociągu szedł ostrym łukiem i zobaczyłem daleko oświecony budynek dworca, a naprzeciwko dom matki mojej żony. Dworzec był coraz bliżej i wreszcie, zobaczyłem przy jego wejściu swoją żonę, jej siostrę i wózek dziecięcy. Skład pociągu jechał z duża szybkością, jakby specjalnie. I tak nie odbyło się nasze, wydawało się zupełnie możliwe, spotkanie.

W wagonie nudno nie było, zwłaszcza podczas nocy. Starszym sierżantem służby nadterminowej w naszej grupie był z Potijskiego pułku - technik aparatury nadawczo-odbiorczej - lunatyk. Pomimo tego, że spał on na górnej półce, nie miało to dla niego żadnego znaczenia, w nocy wstawał i nie otwierając oczu ubierał się w pełne umundurowanie i chodził do rana po wagonie, wydając różne polecenia, albo spokojnie rozmawiając ze swoją, w wyobraźni, żoną. Pierwsze jego nocne wyjście wprowadziło wszystkich w stan osłupienia. Nikomu z nas nie gwarantowało jego zachowanie bezpieczeństwa. Zdziwił mnie fakt dopuszczenia go przez komisję do wyjazdu za granicę. Żeby trochę zapewnić bezpieczeństwo wszystkich, poleciłem dwóm starszym sierżantom - Czubczence i Nikołajence, opiekować się naszym lunatykiem w nocy i próbować kłaść go dalej spać, co ostatecznie się udawało. O tym przypadku nikt z dowództwa pułku się nie dowiedział, a starszy sierżant - lunatyk, z honorem wykonywał swoje obowiązki w najbardziej ekstremalnych sytuacjach, za co był wyróżniony wysoką nagrodą rządową.

Nasz eszelon szybko posuwał się na wschód. Po przybyciu nieopodal miasta Czyta eszelon zatrzymał się, przerwa w podróży trwała prawie dobę. Jak wyjaśniano, zrobione to w celu wprowadzenia w błąd rozpoznanie przeciwnika. Około 22.00 eszelon przybył na stację Czyta, a rano - na pograniczną stację Zabajkalsk.

Z składem osobowym eszelonu spotkał się Szef Oddziału Mobilizacyjnego Wojsk PWO generał porucznik W. D. Godun. Dopiero teraz wszyscy zrozumieliśmy dokąd my jedziemy!

Stan osobowy eszelonu zajął miejsca w krytych samochodach i został przewieziony do przygotowanych dla nas koszar. Ja otrzymałem od pułkownika N.W. Bażenowa zadanie - zostawić ze sobą niezbędną liczbę żołnierzy i sprawdzić poprawność mocowania techniki bojowej na platformach eszelonu i dokładność maskowania. Wziąwszy niezbędne narzędzia do mocowania techniki, natychmiast przystąpiliśmy do wykonania postawionego zadania. Po jakimś czasie do eszelonu przybył generał porucznik Godun, a w ślad za nim na krytym samochodzie przywieziono nowe szpitalne namioty. Od tego momentu, do zakończenia prac, generał przebywał z nami, sprawdzając jakość naszej pracy. Kiedy zakończył się proces mocowania, należało jeszcze sprawdzić maskowanie. Wszystkie kabiny były zamaskowane siatkami maskującymi. Pomimo tego, że wszystkie wyrzutnie były zakryte nowymi pokrowcami, generał porucznik Godun rozkazał okryć je dodatkowo namiotami szpitalnymi. Zapytałem go:
 
        - Po co potrzebne te namioty? - Na co on odpowiedział:
        - Przydadzą się, synek.

Wypada zauważyć, że była to męcząca praca. Było bardzo zimno i wiał silny wiatr. Zaraz po zakończenia prac, bezpośrednio z platformy zawieziono nas samochodem do łaźni. Łaźnia z zewnątrz wyglądała jak zwykła szopa, stojąca w odosobnieniu pośrodku pustynnego stepu Zabajkała. Obok łaźni stał czterokołowy wóz z ogromną drewnianą beczką. Do koła wozu przywiązany był koń, który miał dość ponury i chudy wygląd. W pysku miała wędzidło, a nie siano. Kiedy wszedłem do przedsionka łaźni, leżący na ławce żołnierz, nie podnosząc z oczu czapki, oświadczył:
 
        - Koniec łaźni, wody nie ma!

Jego krótki, ale jednoznacznie brzmiący komunikat wprowadził wszystkich w osłupienie. Nam, przebywającym w eszelonie od 10 dób i bez wytchnienia wykonującym mocowania i maskowanie całej techniki, łaźnia była niezbędna, jak powietrze! Po wejściu do wnętrza, zobaczyliśmy mroczny obraz: na podłodze i ławkach poniewierały się brudne ręczniki i onuce, większość misek była puste, ale w niektórych została brudna, mydlana woda po myciu się naszych poprzedników. Poradziwszy się, zdecydowaliśmy się chociaż jakoś umyć się. Wybrawszy czystsze ręczniki i miski z resztkami wody, rozebraliśmy się i jakoś przetarliśmy nasze ciała wyżętymi, wilgotnymi ręcznikami. Pomimo takiej “łaźni”, mieliśmy czyste sumienie. Wykonaliśmy jedno z nakazanych regulaminem służby wewnętrznej obowiązkowej czynności i byliśmy niewiele czyściejsi.

[ Do spisu treści ]

 

2. Do granicy Wietnamu - przez przyjazne Chiny.

 

Z łaźni dostarczono nas do miejsca rozmieszczenia pozostałej naszej grupy. Kiedy wszedłem do koszarowych pomieszczeń, nie mogłem niczego zrozumieć: wszyscy nasi specjaliści ubrani byli w cywilne ubrania. Prawie wszyscy rzucili się nam naprzeciw, na wyścigi ponaglając nas. Wszyscy czekali tylko na nas - od nas zależał termin wysłania naszego eszelonu w dalszą podróż. Kiedy zapytałem dowódcę dywizjonu podpułkownika Lakiszewa, dlaczego nas przebierają w “cywilki”, odpowiedział, że takie warunki postawił rząd Chin.

Przeprowadzono mnie do niedużego pokoju i znajdujący się tam nieznany major zaproponował mi bym wybrał sobie garnitur. Wybierać już nie było z czego, do wyboru zostały dwa garnitury: jeden bardzo jasny, drugi lekko ciemny, na którym skupiła się moja uwaga. W końcu moich wspomnień jeszcze raz wrócę do tego garnituru. Każdemu z nas, oprócz garnituru, dano płaszcz, po dwie pary chińskich spodni i koszul, czapkę i czarne półbuty. Wojskowy mundur każdy z nas włożył do specjalnego worka z adresem dawnego miejsca służby. Każdy miał z sobą pieniądze. Zaproponowano nam wydać je teraz, żeby nie wieść przez granicę. Ja miałem około 120 rubli. Wśród proponowanego asortymentu towarów, podstawowym był wojskowy i wybierać nie było z czego. Kupiłem trochę szczotek do odzieży, pasów, szczotek do zębów i inne drobiazgi. Ale wszystkich pieniędzy nie zdołałem wydać, zostało mi jeszcze całych 8 rubli.

Kiedy wszystkie przygotowania były zakończone, wszystkich ustawiono w szyku i głos zabrał, żegnając nas, generał porucznik Godun. Przypomniał nam, że jesteśmy przedstawicielami wielkiego państwa - Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich i wszystkie nasze czyny powinny być rozważnymi i przemyślanymi: Czeka nas wykonywanie zadania bojowego razem z wietnamskimi bojownikami i powinniśmy wykonać je z honorem. W końcu swojego wystąpienia on zapytał:
 
        - Pytania są?
 
        Nikt się nie odezwał. Z pomieszczenia wyszli wojskowi zasadniczej i nadterminowej służby, w szyku zostali tylko oficerowie. Generał przypomniał jeszcze raz o wojskowym długu, o oficerskim honorze i konieczności przestrzegania moralnych norm zachowania się w innym kraju. Wyjątkowo zdziwił nas, oświadczając, że w Wietnamie prawie wszystkie kobiety są wydekoltowane! W końcu swojego wystąpienia on znów zapytał:
 
        - Kto nie chce dalej jechać?
 
        Z szeregu wystąpiło dwóch oficerów, motywując odmowę wyjazdu do Wietnamu stanem zdrowia członków swoich rodzin. Ich odmowa została przyjęta.

Każdemu specjaliście wydano po 75 juanów. Każdemu przydzielono miejsce w wagonach, załadowano do autobusów i krytych samochodów i przewieziono do eszelonu, znajdującego się jeszcze na terenie Sojuza. Dowództwo pułku i starsi oficerowie mieli przydzielone miejsca w wagonie z przedziałami, a wszystkie pozostali w wagonie ogólnym. Wagony miały zupełnie przyzwoity wygląd, wszystkie okna były dokładnie zamknięte zasłonami. Mieliśmy rozkaz zająć swoje miejsce, nigdzie nie wychodzić, czekać na rozpoczęcie jazdy.

Po jakimś czasie nasze wagony przetoczono na terytorium Chin. Była głęboka noc, wszyscy byli mocno zmęczeni i, nie doczekawszy się pościeli, nie rozbierając się, usnęli na swoich miejscach. W tym czasie chińscy specjaliści przekładali nasze platformy z bojową techniką na swoje koła wagonowe. Szerokość szyn kolejowych w Chinach była trochę inna niż u nas. Ten proces trwał około 14 godzin.

Rano w naszym wagonie pokazała się kobieta - przedstawicielka chińskiego urzędu celnego i w chińskim języku zadała wszystkim kilka pytań, które dla nas były niezrozumiałe. Potem powtórzyła pytania po rosyjsku: “Czy ktoś ma broń?” Wszyscy odpowiedzieli przecząco. “Czy ktoś ma radzieckie pieniądze?” Oprócz mnie nikt pieniędzy nie posiadał. Podniosłem rękę i celniczka podeszła do mnie. Pokazałem jej 8 rubli, po czym ona wypisała mi pozwolenie na ich przewóz, uprzedziwszy o konieczności ich zachowania do powrotu z Wietnamu. Pieniądze i kwit schowałem głęboko.

Zatrzymuję się na takich drobiazgach, dlatego, że one są bardzo istotne - te pieniądze rzeczywiście zachowałem i przywiozłem do Sojuza, gdzie bardzo mi się przydały. Przed samym odjazdem z Wietnamu każdemu z nas wydano czek na 25 rubli na niezbędny potrzeby. Ale na lotnisku w Irkucku oświadczono nam, że pieniędzy nie ma i te moje 8 rubli okazały się zbawienne: za dwa ruble nadałem telegram do żony w Angarsku, jeden rubel wydałem na taksówkę, pięć rubli moi przyjaciele wyprosili na wspólną imprezę w restauracji z okazji powrotu do Ojczyzny.

Prace z wymianą wagonowych wózków z kołami przeciągały się i mieliśmy dość bezczynnego siedzenia w wagonie. Wszyscy natarczywie zaczęli żądać pozwolenia na wyjście z wagonów. W końcu pozwolono nam wyjść, zwiedzić sklep na stacji, przespacerować się po peronie. Chodzić, po raz pierwszy w życiu, po obcej ziemi - to było ogromne przeżycie! Kiedy wyszedłem z wagonu i popatrzyłem dookoła, pierwsze, co rzuciło się w oczy - to niezliczona ilość rur wysokością 3-5 m w przylegających do stacji domach. Natychmiast zrozumiałem ich przeznaczenie. W okresie kryzysu Karaibskiego, przez rok musiałem tymczasowo wykonywać obowiązki zastępcy dowódcy 2. doar, 345 pr ds. politycznych - etatowy zastępca kapitan G. Zags był na Kubie w delegacji - dlatego byłem na bieżąco w sprawach wydarzeń politycznych w kraju i na świecie. Stale musiałem występować przed stanem osobowym z informacjami politycznymi i prowadzić zajęcia polityczne. Wydział polityczny pułku codziennie określał wytyczne co do kierunku pracy propagandowej.


Dymarki do wytapiania surówki.
Dymarki do wytapiania surówki w Chinach z okresu “Wielkiego Skoku”.
Foto: Wikimedia Commons.

 

W tamtych latach Komunistyczna Partia Chin prowadziła w kraju politykę “Wielkiego Skoku”. Jednym ze strategicznych zadań tej polityki, w dziedzinie ekonomi, było dogonić i wyprzedzić przodujące kapitalistyczne kraje (USA i Wielką Brytanię) w wytopie surówki i stali (koło 220 mln ton w roku). KPCh mobilizowała wszelkie moce i środki dla osiągnięcia wyznaczonych celów. Dla tych celów budowano wszędzie małe piece do wytopu surówki. Nawet do miejsc czasowego schronienia pasterzy doprowadzano tory kolejowe dla dostawy złomu metalowego i wywozu wytapianego metalu. Chiny wykonały postawione zadania, ale jakość tej surówki i stali była na tyle niska, że jej nie wolno było używać. Na stacjach, przy domach, przy schronieniach pasterzy, prawie wzdłuż całej linii kolejowej, od granicy do Pekinu, poniewierały się żeliwne bałwanki, nie mając popytu, a chałupnicze piece do wytapiania surówki dawno wygasły.

Mnie także zaskoczył i inny widok, którą miałem okazję obserwować w tej samej miejscowości. Po osiedlu, rześko z pieśnią na ustach z kilofami i łomami na ramionach, maszerowała w szyku grupa dzieciarni w wieku 8-10 lat na czele z nauczycielem. Zgodnie, z poleceniami nauczyciela, szyk zatrzymywał się, dzieci przechodziły na przydzielone im działki i rozpoczynały drążyć kilofami i łomami zmarzniętą ziemię. Wyjaśniono nam, że to była lekcja pracy, przygotowywano doły do sadzenia drzew, i mróz nie miał tu żadnego znaczenia!

Po jakimś czasie, razem z swoimi towarzyszami broni zaszedłem do przydworcowego sklepu z pamiątkami. Rzuciła się w oczy ogromna różnorodność zabawkowych automatów i pistoletów zasilanych bateryjkami, ale one mnie nie bardzo interesowały. Dla mojej córki te zabawki nie pasowały, a ci oficerowie, którzy w domach pozostawili synów, natychmiast dokonali masowych zakupów. Kupiwszy, natychmiast chowali zabawki pod ubranie, w końcu była to zabroniona podczas przewozu broń - żartowali. Na górnych pułkach sklepu, w kolejności zależnej od ich roli w świecie, stały popiersia wodzów światowego proletariatu i ich współtowarzyszy rewolucyjnej walki: Mao Zedonga, Karola Marksa, Fryderyka Engelsa, W. I. Lenina, I. W. Stalina, K. J. Woroszyłowa, S. M. Budiennego. Więcej nie pamiętam, ale oświadczam, że wśród nich nie było N. S. Chruszczowa, Ł. I. Brieżniewa i N. A. Kosygina. Wydane mi juany zachowałem wszystkie - niczego nie kupiłem. Przespacerowawszy się po peronie, wróciliśmy do wagonów i wreszcie, eszelon ruszył z miejsca.

Od tego momentu naszą technikę strzegła chińska ochrona, w wagonach nadzór sprawowali chińscy kierownicy wagonów. Razem z nami, w oddzielnym przedziale, jechali chińscy specjaliści - remontowiec i dwaj tłumacze. Wydano nam wreszcie pościel, materace i poduszki. Poduszki były szczelnie wypełnione słomą ryżową. Były bardzo twarde i na tyle ciężkie, że można było nimi, jeśli nie zabić człowieka, to na pewno zrobić z niego kalekę na całe życie! Nie lepsze były materace.

W składzie eszelonu, w oddzielnym, specjalnie urządzonym wagonie, mieściła się kuchnia i stołówka, gdzie wszyscy spożywaliśmy posiłki. Posiłki przygotowywała chińska brygada kucharzy i jeden radziecki kucharz, starszy szeregowy Parchomczuk. Cała obsługa realizowana była na wysokim poziomie. Na stołach były niezbędne przyprawy i dodatki, na nich w nadmiarze leżały chińskie papierosy. Według opinii wszystkich palaczy, wykładane codziennie w wagonie w ogromnej skrzynce ze sklejki papierosy, nie starczały każdemu. Każdy brał według swoich potrzeb. W tej sytuacji, po posiłkach ośmielaliśmy się próbować chińskie papierosy, leżące na stołach. Spróbowawszy te aromatyczne, ale zbyt słabe papierosy, wszyscy doszliśmy do wniosku: nasze wyroby tytoniowe są lepsze.

Starszy grupy Olifir, po spożyciu obiadu oceniał jego jakość, podchodził więc do każdego stołu i otrzymywał od każdego indywidualną ocenę. Kiedy wróciłem do swojego wagonu i chciałem wziąć ze skrzynki na zapas trochę paczek “Biełomorów”, zrozumiałem, że byłem spóźniony: w skrzynce nie zostało ani jednej paczka! Wszyscy zaopatrzyli się wcześniej na dłuższy czas. Podszedł do mnie dowódca wyrzutni starszy sierżant Czubczenko i po bratersku podzielił się ze mną, dając mi pięć paczek “Machorkowych”. Później zaczęli nam wydawać po jednej paczce “Biełomorów” na tydzień. W Wietnamie przyszło nam zmienić papierosy na “Nowe”, które kupowaliśmy w sklepie.

Podczas podróży nasze stosunki, z towarzyszącymi nam chińskimi specjalistami, pomału zaczęły się układać. Zaczęliśmy z nimi rozmawiać przez tłumaczy. Oni i my zadawaliśmy w kółko to samo pytanie: dlaczego nas się różnie traktuje, przecież my tacy sami normalni ludzie?! Chińczycy mieli prawo do swobodnie wyjścia na przystankach i, korzystając z tego prawa, pewnego razu przynieśli do wagonu chiński koniak i piwo. Wieczorem urządziliśmy skromną wspólną ucztę z trunkami. Razem śpiewano popularną i znaną każdemu Chińczykowi pieśń: “Moskwa-Pekin, idą, idą naprzód narody, za trwały świat, za jasną drogę, pod sztandarem wolności! Stalin i Mao słuchają nas, słuchają nas!..” itd.

Sztuczność sowiecko-chińskich stosunkach była dostrzegalna we wszystkim. Na całej długości jazdy po terytorium Chin, na żadnej stacji nie widzieliśmy ani jednego człowieka, kiedy przejeżdżał nasz pociąg. W chińskich wagonach pasażerskich, spotykanych na jakiejkolwiek stacji, wszystkie okna były zasłonięte od wewnątrz czarną tkaniną. Pasażerom tych pociągów także było zabronione wychodzić z wagonów na przystankach. Bez ludzi wszystko dookoła wydawało się martwe.

Nasz eszelon dziesiątej doby przybył w rejon Pekinu, stolicy CHRL. Mniej więcej w odległości trzydziestu kilometrów od Pekinu eszelon skierowany został na ślepy tor. Do nas przybyli wysocy przedstawiciele Rządu i KP Chin, obejrzano wszystkie nasze wagony, a potem zebrano wszystkich w jadalni w celu wysłuchania naszych uwag. Z naszego strony uwag nie było. Jednakże uwagi były ze strony chińskiej - odpowiedzialnych za zabezpieczenie wyżywienia radzieckich specjalistów. Chiński przedstawiciel wyraził niezadowolenie w związku z tym, że w drodze my sam płaciliśmy za posiłki. Tego, według jego wypowiedzi, nie powinno być. Ten problem był uzgodniony podczas niedawnej wizyty w CHRL A. N. Kosygina, a w protokóle negocjacji powiedziano, że koszt wyżywienia włączony jest w ogólną sumę (50 mln rubli), którą ZSSR wypłacił CHRL dla zabezpieczenia ruchu naszych eszelonów po terytorium Chin. Chiński przedstawiciel nakazał, wszystkie pobrane wcześniej pieniądze zwrócić radzieckim specjalistom. Pobranych od nas wcześniej pieniędzy, oczywiście, nie zwrócono nam, ale od tego dnia i do końca trasy za posiłki więcej nie płaciliśmy.

Po przybyciu do Pekinu autobusami zawieziono nas do miasta. Przedstawiciele chińskiego Rządu jechali razem z nami autobusami, pełniąc rolę przewodników. Przede wszystkim, rzuciła się w oczy ogromna ilość ludzi na ulicach Pekinu, sklepów i kiosków, tysiąca rowerów, stawionych w sposób uporządkowany na parkingach, czy to przy przedsiębiorstwach przemysłowych jak i przy sklepach, i wiele ryksz.

Na głównym placu miasta autobusy zatrzymały się i poproszono nas o wyjście. Z lewej strony trybuny, dom, gdzie pracował Mao Zedong, z prawej strony - ogromny budynek ze szkła i betonu. Tam odbywały się wszystkie ważne polityczne posiedzenia. Potem autobusy pojechały do Muzeum Narodowo-Wyzwoleńczej Armii Chin. Przy budynku muzeum, w tamtych czasach, była spora ilość oddziałów wojskowych uzbrojonych w karabinki SKS chińskiej produkcji. W składzie oddziałów było wiele kobiet. Przy wejściu do muzeum wznosił się ogromny monument Mao Zedonga z białego marmuru. Na placu muzeum leżały jednosilnikowe samoloty, zdobyte na Czang Kaj-szeku. Na koniec wycieczki każdemu z nas wręczono ulotkę, w której ostro krytykowano KPZR i jej kierownictwo, wspólników imperializmu, a także twierdzono, że wojna jądrowa to tylko „papierowy tygrys”.


Pekin - Ściana Dziewięciu Smoków.
Pekin - Ściana Dziewięciu Smoków. Foto: Wikimedia Commons - Shizho.

 

Następnie cała nasza grupa przybyła do Parku Południowego, gdzie z ogromnym zainteresowaniem obejrzeliśmy wszystko, co nam pokazano. Zwłaszcza pozostała mi w pamięci roślinność, malowidła ścienne wewnątrz budynków przedstawiające smoki, dwupiętrowy kamienny dom, zbudowany na jednej kolumnie jeszcze przed naszą erą (zaprawa do budowy tego domu składała się z ryżowego wywaru zmieszanego z białkiem jajek), staw z zbiorem pięknych różnokolorowych ryb, wykopany w starożytności przez niewolników, most przez cały staw zbudowany z polecenia jakiejś cesarzowej na schadzki ze swoim ukochanym. Później, w okresie rewolucji kulturalnej, Park Południowy zniszczyli wandale z ramienia hunwejbinów.

Należy zaznaczyć, że czuliśmy ogromne ochłodzenie w naszych stosunkach z Chinami. Widzieliśmy, jak wszyscy obecni w Parku unikali nas, oglądali się, unikali rozmów. Po zwiedzaniu Parku odbył się wspólny obiad w restauracji, na który zaprosiła nas strona chińska, a po obiedzie wróciliśmy do eszelonu. Odprowadziły nas te same osoby, które nas witały.

Czekały nas jeszcze dwie doby jazdy przez terytorium Chin. Po drodze zobaczyliśmy wreszcie prostych chińskich ludzi, pracujących rolników: Mężczyznę, kobietę i dziecko. Mężczyzna ciągnął po polu pług, żona, niosąc na plecach małe dziecko, szła za pługiem, pomagając mężowi. Chcę zaznaczyć, że w przeciągu całego przejazdu po terytorium Chin, nie widzieliśmy ani jednego traktora lub kombajnu.

W pamięci pozostał mi jeszcze jeden obraz: Na zboczu ogromnej góry, rozpościerającej się wzdłuż kilku kilometrowej drogi kolejowej, zobaczyliśmy tysiące otworów zasłoniętych przezroczystymi zasłonami. Gdy nastała noc w niektórych takich “oknach” było widoczne mętne światło. Tłumacz wyjaśnił nam, że Chiny to wielomilionowy kraj. Mieszkań dramatycznie brak, dlatego wielu jeszcze żyje w takich jaskiniach. Następnej doby, około 20.00 według czasu miejscowego, nasz eszelon przybył na graniczną stację z Wietnamem.

[ Do spisu treści ]

3. “Ljenso” w dżunglach Wietnamu.

 

Godło DRW

Zawsze, kiedy ktokolwiek z Wietnamczyków wymawiał to niezapomniane słowo - wiedzieliśmy, że to mówią o nas. “Ljenso” (Lien Xô ) w tłumaczeniu oznacza “Związek Radziecki” albo po prostu “radziecki”.

Po przybyciu eszelonu na stację graniczną z Wietnamem, autobusami przewieziono nas do hotelu. Hotel mieścił się w niedużym budynku, wszędzie był idealny porządek. Ja i dowódca plutonu porucznik P. Zachmyłow dostaliśmy dwuosobowy pokój z wszystkimi wygodami: dwa drewniane, wysokie łóżka, miękkie poduszki, każde łóżko ma wachlarz z pawich piór, obok pokój z prysznicem i toaletą. Nie dawszy nam szans na umycie się po podróży, Chińczycy zaprosili wszystkich na kolację. Zjadłszy kolację, rozeszliśmy się do swoich pokoi, oczekując na kolejne polecenia.

Pierwsza myśl, która już dawno mnie prześladowała, to umyć się pod prysznicem. Rozebrałem się i wszedłem pod prysznic. Nie zdążyłem zmyć mydlanej piany z głowy, jak ktoś zapukał do drzwi. Wszedł żołnierz - goniec z dowództwa pułku i zakomunikował, że wzywa mnie pilnie dowódca - pułkownik Bażenow.

Natychmiast ubrałem się i udałem się do dowódcy pułku. W pomieszczeniu oprócz pułkownika Bażenowa znajdowało się całe dowództwo pułku, dowódca dywizjonu podpułkownik I. A. Lakiszew i nieznany mi radziecki cywil. Pułkownik Bażenow zakomunikował: W związku z tym, że drogi kolejowe, a także wszystkie mosty i tunele na terenie Wietnamu mają inne niż radzieckie i chińskich standardy, koniecznie trzeba całą technikę z naszych platform przeładować na wietnamskie, solidnie zamocować i zamaskować.

Zadanie to otrzymała moja bateria i miałem je wykonać do świtu. Niebawem do pomocy miał przybyć pluton chińskich żołnierzy. Wszelkie problemy należało konsultować z przedstawicielem Sztabu Generalnego ZSSR, odpowiedzialnym za wysłanie radzieckich eszelonów przez chińsko-wietnamską granicę. Był nim, będący na odprawie, nieznany radziecki cywil.

Wziąłem sześciu swoich startowców: Czubczenko, Konczenko, Sjemienko, Beksę, Martynczuka, Litwinowa i pilnie odjechaliśmy autobusem do eszelonu. Nie czekając na chińskich pomocników, natychmiast przystąpiliśmy do rozładowania techniki.

Wkrótce przybył obiecany pluton chińskich żołnierzy (15 żołnierzy na czele z sierżantem). Na rozkaz chińskiego sierżanta podeszli do jednej z wyrzutni i próbowali ją wytoczyć z platformy, ale wszelkie ich wysiłki spełzły na niczym. Naradziwszy się, skądś przynieśli gruby sznur, przywiązali go do wyrzutni i wziąwszy się za nią, znów spróbowali wytoczyć wyrzutnię na rampę, ale bezskutecznie. Następnie, zgodnie z rozkazem sierżanta, chińscy żołnierze ustawili się na rampie i przystąpili do wykonania różnorodnych ćwiczeń fizycznych. Trwało to koło 15 minut. Przykro było na to patrzeć, tym bardziej, że do świtu pozostało niewiele czasu. Na mój rozkaz naszych sześciu żołnierzy podeszło do wyrzutni i na rozkaz “Raz-dwa, dawaj!” wytoczono ją z platformy na rampę, przeciągnąwszy jeszcze około trzydziestu metrów. To zrobiło spore wrażenie na wszystkich chińskich żołnierzach, od tego momentu, pracowali zgodnie razem z nami.

Wkrótce przybyły wietnamskie platformy, które rzeczywiście różniły się znacznie od naszych i przystąpiliśmy do załadunku techniki. Różnica szerokości platform sprawiała sporo kłopotów podczas załadunku. Musieliśmy z wielką dokładnością wtaczać i rozmieszczać na platformach kabiny i wyrzutnie. Zmieniająca Chińczyków wietnamska brygada, nie pozwoliła nam na jakiekolwiek odstępstwa od wietnamskich przepisów związanych z załadunkiem i transportem kolejowym techniki. Nie bacząc na trudności, ostatecznie udało nam się ukończyć pracę do świtu.

Wieczorem wszyscy zajęliśmy miejsca w wagonach ogólnych, tym razem wietnamskich. Wydawały się one na tyle wąskie, że dwoje ludzi z trudnością mogło minąć się w przejściu. Leżanki były na tyle krótkie, że kiedy człowiek średniego wzrostu kładł się na dolnej leżance, jego nogi wystawały dotykając podłogi.

Podczas jazdy, przez okna wagonu, można było zobaczyć dużo interesujący sytuacji. Na jednej ze stacji kolejowej rzucała się w oczy ogromna ilość stojących w zwartej kolumnie samochodów Ził-157 chińskiej produkcji, załadowanych tysiącami karabinków SKS. Z nami jechał pułkownik Sztabu Generalnego Narodowej Armii Wietnamu, znośnie mówiący po rosyjsku i szczegółowo opowiadał nam o sytuacji politycznej w Indochinach. Kład ogromny nacisk na przestrzeganie wszelkich zasad maskowania. Tak jak i my, był palącym, dlatego na papieroska często wychodziliśmy z wagonu do przedsionka i przestrzegając zasad maskowania światła, dokładnie przypalaliśmy papierosa zasłaniając go obydwoma dłońmi. Pułkownik niejednokrotnie przypominał nam, że nie wykluczone jest w każdej chwili pojawienie się amerykańskiego samolotu rozpoznawczego. Dla nas to było niezrozumiałe: Jak mogą Amerykanie bezkarnie latać w przestrzeni powietrznej Wietnamu?

Jechaliśmy przez Wietnam około ośmiu godzin i o świcie przybyliśmy do miejscowości Czajkao. Było gorąco i wilgotno, z lekka mżył deszcz. Na stacji oczekiwali nas wietnamscy wojskowi i natychmiast przystąpili do rozładunku eszelonu. I tu także musieliśmy im pomagać, skrzynki z ZCzZ (zapasowe części zamienne) wyrzutni były zbyt ciężkie dla wietnamskich żołnierzy. Z nastaniem dnia wietnamscy żołnierze uzupełnili indywidualne maskowanie: Na głowę włożyli hełmy z korka, zaciągnięte z góry siatką maskującą, a na plecach zamocowali gałęzie krzewów.

Około 9.00 rano został ogłoszony pierwsza dla nas alarm: Na niebie Wietnamu pokazał się amerykański samolot rozpoznawczy. Wszystkie prace zostały natychmiast przerwane, wszystko co żyło zaprzestało wszelkiego ruchu. Należy zaznaczyć, że wszyscy my radzieccy specjaliści, byliśmy przez ostatnie trzy dni mocno zmęczeni ciągłą fizyczną pracą. Od zmęczenia wszyscy dosłownie padaliśmy z nóg. Strasznie chciało się pić i spać.


Centrum Szkolenia przeciwlotników w Wietnamie.
Zdjęcie, wykonano wiosną 1965 r. w Centrum Szkolenia przeciwlotników w Wietnamie.
Foto: Archiwum Mikołaja Mikołajewicza Kolesnika - MSOKWwW.

 

Cała wyładowana z eszelonu technika była częściowo rozśrodkowana w pobliżu stacji i zamaskowana. Tylko nocą była przewożona do dżungli, gdzie planowano rozwinąć Centrum Szkolenia. Po zakończeniu wyładunku przewieziono nas wszystkich do miejsca naszego dalszego pobytu. Najpierw zaprowadzono nas na stołówkę. W stołówce po suficie biegały małe jaszczurki - gekony, polując na różne owady, wydawały przy tym ciągle piski. Wydawało nam się, że w każdej chwili mogą wpaść nam do talerza, na szczęście, ani razu taki przypadek nie miał miejsca.

Zmęczenie i klimat dały o sobie znać: Już od paru dni wśród naszych specjalistów zaczęły się choroby. Praktycznie wszyscy, przez minimum trzy doby, cierpieliśmy na wysoką temperaturę i silny ból głowy. Była to febra albo malaria - o tym lepiej niech powiedzą lekarze, klnący i stawiający nas na nogi. Choroba trochę opóźniła rozwinięcie techniki i przygotowanie jej do szkolenia wietnamskich obsług.

W ciągu tygodnia wszyscy zostaliśmy zakwaterowani w pokojach. Zamieszkałem razem ze swoimi dowódcami plutonów - Zachmyłowym i Miakuszko. Nocą moskity i pełzające po suficie gekony nie dawały nam usnąć. W końcu, po sugestii wietnamskiego dowództwa, nad każdym łóżkiem rozwieszono moskitierę zrobioną z gazy. Teraz, leżąc spokojnie, mogliśmy obserwować wszystko, co działo się na suficie. Później od Wietnamczyków dowiedzieliśmy się, że te domowe gekony nie są szkodliwe dla ludzi i atakują tylko komary - którymi się odżywiają.

Kolejne zaskakujące zjawisko to ogromne żaby, sprowadzone do Wietnamu w celach hodowlanych z Kuby. O zmierzchu żaby siadały obok oświeconych księżycowym światłem ścian domków na których roiły się owady i skacząc na ścianę, łowiły je. Nocą, znajdując się w pomieszczeniu, ciągle było słychać głuche uderzenia od ich skoków na ściany. Idąc pod prysznic albo do toalety, zdarzało się nam przechodzić koło tych żab, nie było to zbyt przyjemne.

Na stołówce był czynny bufet, w którym sprzedawano wodę mineralną “Borżomi”, ale nie mieliśmy wietnamskich dongow, żeby ją kupić. Wkrótce każdemu z nas wydano wojskowe manierki, które każdego poranka napełnialiśmy przegotowaną wodą lub herbatą i tym gasiliśmy pragnienie w ciągu dnia.

Codziennie po śniadaniu odbywała się odprawa, podczas której stawiano zadania na bieżący dzień. Wkrótce wyjechaliśmy na miejsce rozwinięcia przyszłego Centrum Szkolenia. Znajdowało się ono w głuchej dżungli 20 minut jazdy od Czajkao. Cała technika była tu zgromadzona w położeniu marszowym. Czkało nas, razem z wietnamskimi obsługami, przygotowanie miejsca na częściowe rozwinięcie dywizjonu, zabezpieczające teoretyczną i praktyczną naukę obsług przy maksymalnym zachowaniu drzew i pełnego maskowania.

Kiedy wszystko było przygotowywane, przystąpiliśmy do nauki obsług wietnamskich. W każdej szkolnej grupie były dwie pełne obsługi bojowe kursantów, zgodnie z etatem dywizjonu na czas wojny. Zajęcia teoretyczne przeprowadzano w bambusowych lekkich pomieszczeniach, praktyczne - na sprzęcie bojowym.


Napełnianie rakiety sprężonym powietrzem.
Napełnianie rakiety sprężonym powietrzem - marzec 1967r.
Foto: Archiwum I.A. Iosifowicza - MSOKWwW.

 

Każdy nasz instruktor miał tłumacza, nam zależało nam na szybkim nawiązania z nimi kontaktu. Tłumacze na początku z wielkim trudem tłumaczyli tekst techniczny, należało go kilkakrotnie powtarzać, a pewne wyrażenia nazywać inaczej. Na przykład, wiele trudność przysparzały techniczne terminy: “pierścień”, “wzornik” i “atomizer”. Pierwsze dwa słowa tak w końcu wymawiano, a “atomizer” musiałem zamienić na “fontannę” chociaż dla specjalisty było jasne, że taka zamiana z punktu widzenia technicznego nie była poprawna.

Pewnego razu na zajęciach teoretycznych w mojej grupie wydarzył się bardzo zabawny wypadek. Podczas wykładu słuchacze niespodziewanie podnieśli szum, kilku wyskoczyło z pomieszczenia, wielu podniosło nogi i wskoczyło na stoły. Tymczasem kilku rzuciło się na ziemię pod ścianę i po chwili dumnie pokazali wszystkim schwytanego ogromnego węża! Następnego dnia tłumacz zakomunikował mi, że schwytany wąż okazał się jadalny i był bardzo smaczny!

Drogę od Czajkao do Centrum Szkolenia przecinało suche łożysko małej rzeczki. W Wietnamie latem bardzo często pojawiają się zwrotnikowe ulewy. Podczas ulewy suche łożysko rzeczki natychmiast napełniało się wodą i rzeczka pokazała swój drapieżny charakter, pokonując w burzliwym potoku nie tylko drzewa, ale czasami i bawoły. Pierwszy raz, wracających z Centrum Szkolenia, widok ten był dla nas wielkim zaskoczeniem. Wszyscy musieliśmy rozebrać się do spodenek, ubranie umieścić na dachu autobusu, zamknąć wszystkie okna i zgodnie pchać autobus na przeciwległy brzeg. Następnego poranka dno rzeczki znów było suche. Takie sytuacje powtarzały się niejednokrotnie, jednak nie robiło to na nas już wrażenia.

W miejscu zamieszkiwania i w Centrum Szkolenia całą obsługę stanowili mężczyźni - wśród obsługującego personelu nie było ani jednej kobiety. I oto pewnego razu zobaczyliśmy pierwszą “wydekoltowaną” kobietę! To zdarzyło się w drodze do Centrum Szkolenia. Młoda kobieta, z narodowej mniejszości mieo, w krótkim szarym kimono, z którego wypadła pierś, z ogoloną głową, wielkimi błyszczącymi metalowymi pierścieniami na szyi na rękach i w uszach, z przywiązanym na plecach dzieckiem, powoli szła za pługiem, okresowo pokrzykując na bawoła. W tym momencie przypomniały nam się ostatnie pożegnalne słowo generała Goduna!

Tak jak w ZSSR, tu także działała organizacja partyjna i były organizowane zebrania partyjne. Na pierwszym zebraniu organizacyjnym wybrano mnie zastępcą sekretarza partii grupy SWS 2. Centrum Szkolenia. Pewnego razu podczas rozmowy ze mną, zastępca ds. politycznych pułkownik I. I. Smirnow, znając moje dawne sukcesy w pułku, polecił mi zająć się organizacją amatorskiej twórczości artystyczne. Intensywnie zająłem się szukaniem talentów i doborem wykonawców. Wśród naszych specjalistów było ich sporo. Trzeba było przemyśleć repertuar i zorganizować próby uczestników. Dla mnie było to prosta sprawa, w swoim czasie podobną twórczość amatorską rozwijałem w 2. dywizjonie 345. pr OP Bakinskiego Okręgu PWO. Nasz zespół z sukcesami występował z koncertami przed stanem osobowym pułku i zawsze zajmował na przeglądach pierwsze miejsca.

Już po miesiącu kółko amatorskiej twórczości artystyczne 2. Centrum Szkolenia było w gotowości do występów. Pewnego razu rano na samym początku zajęć w Centrum Szkolenia przysłano gońca z rozkazem pułkownika N.W. Bażenowa, miałem pilnie przyjść do niego. Zawieziono mnie na stołówkę gdzie zobaczyłem wielu Wietnamczyków, przeważnie dziewczyn. Wszyscy byli ubrani w wojskowe mundury, przy każdej grupie znajdował się bagaż i środki maskowania. Pułkownik I. I. Smirnow przedstawił mnie obecnym, jako kierownika twórczości amatorskiej i zaprosił do zajęcia miejsca przy stole. Naprzeciwko mnie siedziała zgrabna smagła dziewczyna, która przedstawiła się jako U Tanii i zaczęła się mną opiekować, nalewając herbatę i proponując ciastko. Wszyscy zachowywali się swobodnie: Równocześnie przewodzono rozmowę, pito herbatę, palono papierosy. To był Zespół Pieśni i Tańca WWS i PWO Narodowej Armii Wietnamu, która trzy doby maszerowała do nas pieszo z Hanoi. Została podjęta decyzja o zorganizowaniu wspólnego koncertu dla specjalistów Centrum i składu osobowego przyszłego 238. pr OP NAW. Ustaliliśmy szczegółowy repertuar, wyznaczyliśmy godzinę i miejsce koncertu. Nocą daliśmy pierwszy wspólny koncert i odnieśliśmy wielki sukces. Tym samym szykowały się kolejne koncerty. Wkrótce pomyślnie wystąpiliśmy z koncertem przed ludnością cywilną, na który nocą w lesie zebrało się kilka tysięcy Wietnamczyków. Takie masowe przedsięwzięcia, w celach bezpieczeństwa, zawsze były przeprowadzane nocą, w tym okresie amerykańskie lotnictwo latało tylko za dnia.

Na początku sierpnia do Centrum Szkolenia przybył ambasador ZSSR w Wietnamie I. S. Szczerbakow. Zapoznał się z przebiegiem przygotowania wietnamskich obsług, obejrzał technikę bojową i przed szykiem radzieckich specjalistów oświadczył, że w najbliższym czasie czeka nas wyjście na stanowiska ogniowe w celu prowadzenia działań bojowych. I.S. Szczerbakow szczególnie podkreślił konieczność dania świadectwa wysokiej odpowiedzialności przez każdego radzieckiego specjalistę, bo od tego, pod wieloma względami będą zależeć dalsze stosunki z Wietnamem. W ZSSR przyśpieszono proces dostarczania techniki bojowa transportem kolejowym przez Chiny, a także transportem morskim. Amerykańskiemu rozpoznaniu udało się sfotografować moment wyładunku w porcie Hajfong tar z rakietami i w wielu południowo-wietnamskich gazetach ukazały się fotografie radzieckich rakiet.

Dostarczona technika była rozśrodkowana w dżungli w rejonie Centrum Szkolenia. W celu przygotowania pułku zdolnego prowadzić działania bojowe należało sformować cztery dywizjony ogniowe, baterię dowodzenia i dywizjon techniczny. Do wszystkich tych pododdziałów zostali przydzieleni radzieccy specjaliści z Centrum Szkolenia, a z pozostałych sformowano 82. doar, drugiego 238. pr OP Narodowej Armii Wietnamu.


Oficer naprowadzania i oeratorzy RS 63. doar 236. pr OP.
63. doar 236. pr OP (24.07.1965 r.), na zdjęciu od lewej: operator RS - st. szer. Jurij Papuszow, oficer naproadzania - por. Władysław Michajłowicz Konstantinov, operator RS - st. szer. Władimir Tiszczenko i mł. sierż. Anatol Bondarienko.
Foto: Archiwum Władysława Michajłowicza Konstantinova - MSOKWwW.

 

Oczywiście, Amerykanom udało się wykryć miejsce rozmieszczenia naszego Centrum i wkrótce nad Czajkao przeleciały, na małej wysokości, trzy amerykańskie myśliwce. Następnego dnia około godziny 17.00 samoloty odpaliły w kierunku Centrum Szkolenia kilka niekierowanych rakiet ale żadnych strat nie odnotowano. Wcześniej, 24.07.65 r., dwoma dywizjonami pierwszego 236. pr OP zestrzelone zostały trzy amerykańskie samoloty. Stanowiska pułku stały się wrażliwe na uderzenia przeciwnika i w tej sytuacji nasz pułk otrzymał rozkaz wyjść na stanowiska ogniowe. Miało to miejsce w połowie sierpnia 1965 roku. Tak zakończył się ostatni pokojowy etap w historii 82. doar drugiego 238. pr OP.

[ Do spisu treści ]

4. Działania bojowe 82. doar, sukcesy i porażki.

 

Pierwsze stanowisko ogniowe znajdowało się na południu Hanoi i było to równe pole o miękkiej powierzchni i gruntowymi drogami dojazdowymi. Było to pole ryżowe porośnięte niedużymi młodymi pędami drzew. Stanowisko nie była uzbrojona inżynieryjnie, cała technika rozwinięta była na otwartej przestrzeni. Do maskowania używaliśmy tylko siatki maskujące.

Dywizjon bardzo często stawiany był w gotowość bojową, dlatego codziennie technika i ludzie pracowali w ogromnym napięciu, na granicy dopuszczalnych reżimów eksploatacyjnych i w ekstremalnych warunkach pogodowych, po 12-16 godzin.

Od przegrzania i wysokiej wilgotności zaczynały padać bloki aparatury i, przede wszystkim, transformatory bloków zasilania elektronicznych wzmacniaczy wyrzutni. Takie uszkodzenia zdarzały się bardzo często. Niestety, w pułkowym ZCzZ transformatorów nie było, byliśmy zmuszeni naprawiać je własnymi siłami. Jeden człowiek rozwijał przewód transformatora, inny nawijał na pustą butelkę miedziany przewód grubości ludzkiego włosa do momentu znalezienia przerwy. Łączono przewód lutując go, sprawdzano obwód testerem i ponownie nawijano na karkas transformatora. Bardzo często z powodu silnego zmęczenia (zwłaszcza po dokonaniu kolejnego przegrupowaniu dywizjonu i jego rozwinięciu) i ciągłego niedosypiania któryś z uczestników tego procesu zasypiał... Przewód znowu się rwał i wszystko należało robić od początku. W naprawie transformatorów i usuwania innych uszkodzeń na wyrzutniach często pomagali mi oficerowie z baterii radiotechnicznej W. Łyczagin i W. Szczennikow.


Wyrzutnia startowa PZR SA-75 Dwina.
Wyrzutnia startowa PZR SA-75 Dwina w położeniu marszowym - marzec 1967r.
Foto: Archiwum I.A. Iosifowicza - MSOKWwW.

 

Zmiany stanowisk ogniowych wykonywano tylko nocą, a zwijanie techniki zaczynała się około 17.00. Wszystkie kolejne zmiany stanowisk ogniowych przeprowadzano, jako zasadę, po każdym strzelaniu bojowym do celów powietrznych. Podczas mojego pobytu w 82. doar zmieniałem stanowiska ogniowe dywizjonu 17 razy. Zdarzało się, że czasami zajmowaliśmy ponownie wcześniej zajmowane stanowisko ogniowe. Stopniowo wietnamscy przeciwlotnicy nabywali praktycznych nawyków, doświadczenia i mogli samodzielnie wykonywać większość operacji.

Należy podkreślić, że organizacja partyjna i pododdziały NAW współpracowały w trakcie zmiany stanowisk ogniowych z pułkiem, rekomendując trasy marszu i stanowiska ogniowe w rejonie docelowym. Na trasie marszu kolumny w rejonach mostów albo wąskich przejazdów w górach, miejscowe władze wystawiały swojego rodzaju patrole z żołnierzy oddziałów samoobrony - głównie z kobiet. Posiadały one dość prymitywne uzbrojenie: przedpotopowe strzelby, własnej roboty kopie i piki. Pewnego razu w jednej z prowincji tłumacz dał mi ulotkę, zrzuconą przez Amerykanów z samolotu. Na tronie zasiadał Mao Zedong z widłami w ręce, naprzeciw stoi Ho Chi Minh. Mao Zedong mówi mu: “Weź widły i zniszcz amerykański imperializm”. Z pojawieniem się w Wietnamie radzieckich rakiet przeciwlotniczy Amerykanie naprawdę poczuli, jakie “„widły” wbito im w bok. Prawie zawsze razem z naszą kolumną podążali chińscy obserwatorzy i zajmowali pozycję niedaleko dywizjonu. Pewnego razu podczas marszu została zatrzymana części kolumny z powodu, powstałego z winy Chińczyków, zatoru na wąskiej części drogi. Musiałem interweniować i, po uporządkowaniu ugrupowania chińskich obserwatorów, połączyć nasze kolumny w jedną. Zwróciłem wtedy uwagę na to, że wielu wietnamskich oficerów swobodnie mówiło po chińsku.

Kolejne działania wojenne zmusiły Wietnamczyków do przyjęcia dodatkowe przedsięwzięć zapewniających bezpieczeństwo. Wszystkim wydano kaski (hełmy), dywizjony rakietowe zaczęto osłaniać za pomocą pododdziałów artylerii przeciwlotniczej, których liczba z każdym dniem zwiększała się.

Wszystkim wietnamskim oficerom i żołnierzom wydano broń strzelecką, którą oni zawsze mieli przy sobie. Nasze pozycje zaczęto maskować bambusowymi albo bananowymi sadzonkami, na pozycjach obok kabin i wyrzutni zaczęto kopać ukrycia dla obsług. Dookoła wyrzutni zaczęto sypać niewysokie obwałowania z ziemi. Do budowy ukryć i maskowania coraz częściej wykorzystywano mieszkańców okolicznych miejscowości.

Na polach, gdzie pracowali wieśniacy, także kopano okopy, gdzie chowały się dzieci, znajdujące się obok pracujących rodziców. Wszystkie pracujące kobiety także miały broń strzelecką.

Z powodu dużego upału i wilgotność, wszyscy specjaliści radzieccy na stanowiskach przebywali tylko w spodenkach, na głowie - korkowy hełm, w ręce - manierka z herbatą. Wojskowe hełmy, na wszelki wypadek, leżały w autobusie. Kiedy z okazji święta miejscowe władze urządzały nam przyjęcia, ubieraliśmy się bardziej odpowiednio. Na przyjęciach siedzieliśmy wspólnie z Wietnamczykami, popularnym napojem alkoholowym był likier “Dong tchap”, który nalewano w bardzo cienkie, wysokie kielichy. Wypiwszy trochę likieru, pełni temperamentu Wietnamczycy podczas rozmowy energicznie gestykulowali, czasami zaczepiając te kielichy. Likier rozlewał się, nierzadko trafiając na moje szare spodnie, które stopniowo zmieniały z przodu kolor.

Zazwyczaj, w nocy z soboty na niedzielę jeździliśmy do miejsca dyslokacji sztabu pułku, w ramach odpoczynku, w celu otrzymania listów, zaopatrzenia pieniężnego i zrobienia bieżących zakupów. Za każdym razem Wietnamczycy składali mi spore zamówienie, przekazując pieniądze i listy towarów. W Hanoi był jedyny sklep międzynarodowy, gdzie można było nabyć ciekawsze produkty, ale Wietnamczyków tam nie wpuszczano. W sklepie obowiązywały ograniczenia co do ilości towaru nabywanego przez jedną osobę, dlatego byłem zmuszony stawać kilkakrotnie w kolejkę po towar. Pewnego razu miałem zamówienie na zakup 65 latarek kieszonkowych, a na osobę sprzedawano maksymalnie do pięciu sztuk. W końcu, na tyle dałem się poznać sprzedawcom jako zaopatrzeniowiec, że czekałem do zamknięcia sklepu i wtedy byłem w pełni obsługiwany. Zamawiane były głównie chińskie latarki, zapalniczki i benzyna do nich, włóczka do szydełkowania.

Jesienią 1965 r. amerykańskie lotnictwo wyraźnie zwiększyło ilość nalotów na Północny Wietnam. Najintensywniejsze uderzenia lotnictwo amerykańskie wykonywało w niedziele. Dniem wolnym dla nich był poniedziałek. Zatrzymam się teraz na zdarzeniach, które miały miejsce w niedzielę, 17 i 31 października 1965 r.

Na początku października zajęliśmy niekorzystne z taktycznego punktu widzenia stanowisko ogniowe: Kąty zakrycia na głównym kierunku były spore - obok znajdowały się góry, grunt - kamienisty, twardy jak żelazo. Dywizjon był rozwinięty zgodnie z wymogami - były przyjęte wszystkie kąty, odległości itd. Ale technika nie była zabezpieczona obwałowaniami z ziemi, maskowania, oprócz etatowych sieci maskujących, nie było.

Dla obsług bojowych wykopaliśmy trochę ukryć i rozwinięte zostały dwa szpitalne namioty. W takim samym namiocie, obok naszych, mieściło się wietnamskie dowództwo i kancelaria tajna. W odległości 100 m na północ od nas rozwinięty był pluton poczwórnie sprzężonych przeciwlotniczych karabinów maszynowych. Na czas nocnego odpoczynku udostępniono nam miejsce w byłej szkole (bambusowy daszek bez okien i drzwi).

W przeddzień, w sobotę, do mojej baterii przywieziono przybyłego na dniach z Sojuza młodego żołnierza Witalija Smirnowa. Przybył on z Krasnojarskiej szkoły radiotechnicznej, gdzie odbywał służbę w oddziale pomocniczym. Jego żona i roczna córka mieszkały na stacji Jaja, w Kiemierowskim obwodzie. Wyznaczyłem go na numerowego wyrzutni i zostawiłem na stanowisku ogniowym w dyżurnej zmianie bojowej, w ramach praktyki. Do spania każdy nasz specjalista miał łóżko polowe. W namiotach dla dyżurnej zmiany oprócz łóżek polowych były stoły i krzesła. Swoje spodnie robocze i koszulę, wyprane po rozwinięciu baterii, suszyły się na sznurze przy namiocie i ... zapomniałem o nich.

W niedzielę 17 października o 8.00 przybyliśmy na stanowisko ogniowe w celu sprawdzenia techniki. Sprawdziwszy jej gotowość, zostawiliśmy na stanowisku ogniowym dyżurną zmianę bojową i odjechaliśmy do miejsca zakwaterowania. Po śniadaniu dzieliliśmy się planami, co będziemy robić tego dnia. Ktoś zabierał się do pisania listu, ktoś za pranie swoich ubrań, ktoś planował grać w karty itd. Jeszcze nie zdążyliśmy skończyć śniadania, gdy usłyszeliśmy wycie syreny i rzuciwszy wszystko, siedliśmy do autobusu i pojechaliśmy na stanowisko ogniowe.

Była godzina około 10.00 rano. Do naszego przybycia sprzęt bojowy był już włączony, rakiety odsłonięte, obsługi prowadziły poszukiwanie celów powietrznych. Obsługi baterii startowej znajdowały się w okolicy ukryć, trochę ludzi zebrało się przy planszecie wyniesionym z kabiny do stojącego obok namiotu. W wielkim namiocie, na podłodze siedział wietnamski kierownik kancelarii tajnej i wkładał do teczek tajną literaturę, w innym namiocie z książką w rękach leżał na łóżku polowym szeregowiec Witalija Smirnow. Za namiotami, przyjeżdżający z Hanoi fryzjer, strzygł wietnamskiego żołnierza, a w kolejce stało jeszcze pięciu chętnych. Krzyknąłem do Smirnowa, żeby szedł do ukrycia, a sam udałem się do kabiny “U”. Podporucznik Zachmyłow zameldował mi, a ja dowódcy dywizjonu podpułkownikowi Lakiszewowi o gotowości baterii startowej do pracy bojowej.

Na planszecie śledzenia celów, widoczna była plątanina tras samolotów. Planszecistą był Wietnamczyk i całą uzyskiwaną informację referował swojemu dowódcy dywizjonu i tłumacz starał się po rosyjsku przekazać ją nam. Nasz dowódca dywizjonu denerwował się. W tej sytuacji rozkazał oficerowi naprowadzania kapitanowi Mikołajowi Omieleńczukowi przełączyć nadajniki z ekwiwalentu na antenę i prowadzić rozpoznanie celów, a mi, postawić rakiety na przygotowanie. Zaczęło się dookrężne poszukiwanie celów, wyrzutnie weszły na synchronizację, rakiety były w gotowościach do startu. Oficer naprowadzania zameldował o wykryciu na jednym z kierunków celu grupowego, przykrytego silnymi zakłóceniami aktywnymi. Wydzielenie celu z zakłóceń nie było możliwe. Dowódca rozkazał mi podejść do planszetu bojowego, znajdującego się w namiocie obok kabiny “P” i stamtąd przez telefon odczytywać mu azymut i odległość do celów. Natychmiast przystąpiłem do przekazywania danych o celach z planszetu, jednocześnie obserwowałem położenie wyrzutni wg azymutu.

Cała uwaga dywizjonu była skupiona na celach, działających z północnego kierunku. Ale wskaźniki celów były zaśmiecone zakłóceniami i otwieranie ognia do celów nie miało sensu. Stan osobowy dywizjonu był w ogromnym napięciu i pojawiały się przejawy nerwowości. W tym momencie usłyszałem jakiś krzyk, dochodzący od strony obsług przeciwlotniczych karabinów maszynowych, przykrywających nasz dywizjon. Odrzuciwszy połę namiotu, zobaczyłem w odległość 1,5-2 km czarny zarys amerykańskiego samolotu, który od południa leciał nad górami tak nisko, że wydawało się, że lada chwila rozbije się o nie. Natychmiast przez telefon zakomunikowałem o samolocie dowódcy dywizjonu i, widząc według położenia wyrzutni, że SNR patrzy nie tam gdzie trzeba, krzyczałem do mikrofonu: “Bardziej w lewo! Jeszcze bardziej w lewo!” Zaczął się obrót anten i wyrzutni w kierunku celu.


Walka 82. doar w dniu 17.10.65 r.
Walka 82. doar w dniu 17.10.65 r.

 

W tym momencie obsługi przeciwlotniczych karabinów maszynowych, na kierunku wskazanym chorągiewką dowódcy plutonu, otworzyły ogień i po paru sekundach samolot się zapalił, ciągnąc za sobą czarny warkocz dymu. Przeleciawszy jeszcze 500 m, runął w góry w rejonie naszego zakwaterowania. W plutonie karabinów przeciwlotniczych wszyscy triumfowali!

W tym momencie, niespodziewanie z drugiej strony - z zachodu, dobiegł narastający, podobny do grzmotu, dźwięk, a po paru sekundach - trzy, o dużej mocy, wybuchy za kabiną “U”. Obróciłem się w tamtym kierunku i zobaczyłem dwa czarne obłoki w miejscu naszych namiotów i lecącą do góry i następnie rozpadającą się na części rakietę z wyrzutnią nr 1, a także wykonujące skręt w lewo, trzy amerykańskie samoloty. Po sekundzie usłyszałem serię kilku wybuchów i nagle ucichły nasze polowe elektrownie. Zobaczyłem wyskakujących z kabin żołnierzy i oficerów, którzy biegli w kierunku najbliższego ukrycia. Mnie też ktoś tam pchnął. Za chwilę do tego ukrycia starszy sierżant Nikołajenko wniósł na rękach rannego w pierś mechanika elektrowni polowych, Wietnamczyka, a potem przybiegł ranny w ramię pierwszy numerowy baterii startowej starszy szeregowiec Martynczuk.


Wyrzutnia PZR SA-75 Dwina po nalocie lotniczym.
Wietnam - wyrzutnia PZR SA-75 Dwina z rakietą po nalocie lotniczym.
Foto: Archiwum K.W. Konstantinowicza - MSOKWwW.

 

Niespodziewanie wszystko ucichło i wyskoczyłem z ukrycia. Pierwsze, co zobaczyłem - to palące się maskowanie kabin, a na wyrzutni nr 6 palił się przedział zbiornikowy rakiety. Wyrzutnia nr 1, z którego była zerwana falą wybuchową rakieta, znajdowało się w położeniu wyjściowym, pozostałe pięć wyrzutni z rakietami stały nieruchomo skierowane w jednym kierunku. Wszyscy natychmiast rzucili się gasić maskowanie. W tym czasie dowódca dywizjonu podpułkownik Lakiszew krzycząc, nakazywał wszystkim udać się do ukryć, ponieważ lada chwila może wybuchnąć głowica bojowa (3600 odłamków) palącej się rakiety na wyrzutni nr 6.

Nie poszedłem do ukrycia - siadłem z boku i z bólem patrzyłem na palącą się rakietę. Było przykro, że nasz dywizjon nie zdążył odeprzeć ataku Amerykanów i został zbombardowany. Nie dawałem wiary w to, że tak mogło się stać - nasza rakieta paliła się, a samoloty przeszły bezkarnie, nie licząc samolotu, zestrzelonego przez przeciwlotników wietnamskich za pomocą karabinów maszynowych. Niedaleko stanowiska ogniowego, w przedśmiertnych skurczach wiły się dwa bawoły, a trochę dalej unosił się słup dymu od palącego się domu. Prawdopodobnie, lotnik miał zadanie zrzucić bomby na nasze pomieszczenie, ale dano mu nie te współrzędne. Jednocześnie z kierunku zachodniego pokazał się jeszcze jeden amerykański samolot, który leciał na skrajnie małej wysokości. Samolot był na tyle blisko, że była widoczna twarz pilota, który, nachyliwszy się w prawo i odsłoniwszy osłonę hełmu, obserwował pozycję. Z jakiegoś powodu nie wystrzelił ani jeden przeciwlotniczy kaem.

Przedział zbiornikowy rakiety na szóstej wyrzutni nadal się palił, na ziemię wylało się paliwo i utleniacz i nagle przez kilka sekund słychać było wybuch o dużej mocy, nieporównywalny pod względem głośności z wybuchami, które były w trakcie wybuchów bomb.

Odłamkami głowicy bojowej rakiety zostały podziurawione ściany kabin. Na wyrzutni została resztka rakiety, utrzymywana stopką i tylnymi kółkami silnika startowego. Ja i prawie cała moja bateria zebraliśmy się przy tej rakiecie. Ona nie była już groźna, ale dla pewności rozkazałem odłączyć złącze elektryczne łączące stopień marszowy rakiety ze strzałą wyrzutni. Wyrzutnia była w połowie opalona, większość drzwiczek luków była urwana, bloki i instalacja elektryczna praktycznie były spalone. Kable zasilające i sygnałowe, łączące wyrzutnie z elektrowniami polowymi i z kabiną “U” były uszkodzone seriami pocisków, wystrzelonych przez amerykański samolot. Z tego powodu, na samym początku, przestały pracować elektrownie polowe.

Nie dotykając niczego więcej, wszyscy poszli do wyrzutni nr 1, z której falą wybuchową została zdjęta rakieta. Wyrzutnia nie została uszkodzona. Trochę bomb spadło obok jej korpusu. W utworzonym od wybuchu leju, leżał ładunek bojowy rakiety, a dalej na polu ryżowym w wodzie poniewierały się, rozrzucone wybuchem laski prochowe silnika startowego. Obudowa silnika startowego rakiety była rozerwana jak kartka papieru. Nie było śladu po przedziale zbiornikowym i z aparaturą pokładową rakiety.

Porucznik P. Zachmyłow podszedł do ładunku bojowego rakiety, wykręcił z niej mechanizm inicjujący z ładunkiem wybuchowym, odniósł go na pewną odległość i ostrożnie położył na ziemi. Ładunek bojowa rakiety od tej pory nie był groźny.

Następnie podszedłem do tego miejsca, gdzie wcześniej były namioty. Wcześniej już pisałem, że widziałem dwa czarne obłoki od wybuchających bomb, to było wszystko co zostało po nich. Znalazłem jeszcze pasek od swoich spodni. Tam gdzie fryzjer strzygł Wietnamczyków, była tylko wielka kałuża krwi - fryzjer zginął.

Z ukrycia, znajdującego się w centrum stanowiska ogniowego słychać było jęki, poszedłem tam. Kilku Wietnamczyków trzymano na rękach ciężko rannego Witalija Smirnowa, który głośno jęczał. Tłumacz zakomunikował mi, że w ostatniej chwili, będąc prawie w ukryciu, Smirnow dostał dwoma odłamkami - w tułów i nogę.

Tam gdzie wcześniej był namiot tajnej kancelarii, leżała lewa ręka ze złotą obrączką na serdecznym palcu. Ostatnio do mojej baterii przybył sierżant Kobyłko z Moskiewskiego Okręgu PWO, która był żonaty i też nosił obrączkę. Ale moje obawy na szczęście nie potwierdziły się - sierżant Kobyłko był żywy, a rękę zgubił wietnamski kierownik tajnej kancelarii.

Na niebie pojawił się helikopter, który wkrótce wylądował obok stanowiska ogniowego. Z helikoptera wyskoczyło kilku ludzi z noszami i skierowali się na stanowisko ogniowe. Wszyscy ranni i polegli byli natychmiast ewakuowani.


Transport rannych helikopterem do szpitala wojskowego w Hanoi.
Transport rannych helikopterem do szpitala wojskowego w Hanoi. W centrum mjr Żełtow W.A. (z lewej strony z zabandażowaną lewą ręką), kpt. Simona, por. Jerszow I. A. (z opatrunkiem na nodze) - 27.10.1967 r.
Foto: Archiwum Jerszowa Igora Aleksiejewicza - MSOKWwW.

 

Tymczasem obejrzałem pozostałe cztery wyrzutnie z rakietami. Dwie rakiety były uszkodzone odłamkami - pogięte stateczniki, skrzydła i przednie stabilizatory. Na dwóch wyrzutniach były zerwane pokrywy luków. Tak więc, z sześciu wyrzutni sprawne były dwie i tyle samo rakiet.

Po przeglądzie stanu osobowego baterii okazało się, że podczas nalotu trzech młodych żołnierzy, wystraszonych wybuchami bomb i rakiet, uciekło ze stanowiska ogniowego i zostali “wzięci do niewoli” przez żołnierzy miejscowego oddziału samoobrony - ci uznali ich za katapultujących się amerykańskich pilotów. O tym fakcie meldowano już dowódcy dywizjonu, podpułkownikowi Lakiszewowi. Dowódca pilnie pojechał gazikiem “uwolnić ich z niewoli”. Jego obowiązki w tym czasie pełnił dowódca baterii radiotechnicznej kapitan J. K. Pietrow, zameldowałem mu aktualny stan techniczny sprzętu i zaproponowałem pilnie przeładować sprawne rakiety na sprawne wyrzutnie.

Propozycja została przyjęta, natychmiast z obsługami wziąłem się za przeładunek rakiet. Na to przedsięwzięcie poświęciliśmy około godziny. Potem zostały odłączone wszystkie uszkodzone kable. Wreszcie udało się włączyć całe oprzyrządowanie dywizjonu i rozpocząć jego sprawdzenia.

Około 12.00 kanałami powiadamiania otrzymaliśmy współrzędne celu grupowego zbliżającego się z kierunku północnego na średnich wysokościach, bez zakłócenia. Grupa szybko zbliżała się do dywizjonu. Wszyscy byli przygotowywani do walki i według rozkazu kapitana Pietrowa dwie ostatnie rakiety wystartowały w kierunku celu. Wszystko poszło pomyślnie - zostały zestrzelone dwa samoloty, pozostałe nie zdecydowały się więcej atakować dywizjonu, zmieniły kurs, obniżyły wysokość i odleciały z powrotem.


Wrak zestrzelonego samolotu.
Wrak zestrzelonego samolotu.
Foto: Archiwum Waniukowa Michaiła Aleksiejewicza - MSOKWwW.

 

Niedaleko od stanowiska ogniowego w wielkim budynku, prawdopodobnie będącym magazynem, na samochodach transportowo-załadowczych przechowywano jeszcze dwanaście nie napełnionych paliwem rakiet. Przypomniałem kapitanowi Pietrowowi, o tym, że nie mamy ani jednej rakiety i koniecznie trzeba pilnie napełnić te dwanaście rakiet i dostarczyć je na stanowisko ogniowe. Kapitan Piotra rozkazał mi osobiście wyjechać tam, napełnić rakiety i je dostarczyć do dywizjonu. Moja obecność na stanowisku ogniowym nie miała szczególnego znaczenia, dywizjon nie był w gotowości, a moje obowiązki mógł wykonywać dowódca plutonu podporucznik Zachmyłow. Udzieliwszy mu instruktażu, wziąłem z sobą jednego pierwszego numerowego z obsługi startowej, dwie maski przeciwgazowe i ciągnikiem ZIŁ-157 pojechaliśmy na miejsce przechowania rakiet.


Napełnianie rakiety utleniaczem.
Napełnianie rakiety utleniaczem ze zbiornika naczepy transportowo-załadowczej - marzec 1967r.
Foto: Archiwum I.A. Iosifowicza - MSOKWwW.

 

Po przybyciu na miejsce, odsłoniliśmy naczepy z rakietami, włożywszy maski przeciwgazowe i natychmiast przystąpiliśmy do napełniania rakiet. Żeby skrócić czas napełniania rakiet, pracowaliśmy bez kombinezonów ochronnych, lekceważąc własne bezpieczeństwo. Po dwóch godzinach wszystkie rakiety były już na stanowisku ogniowym. Do tego czasu wrócił podpułkownik Lakiszew z uciekinierami. Właściwie, podczas dalszej służby, ci młodzieńcy nigdy więcej nie wpadali w panikę podczas trwania nalotów.

Gdzieś pod wieczór z Hanoi przybył pułkownik A. M. Dzyza i kapitan A. B. Zajka. Uważnie obejrzeli stanowisko ogniowe. Dopiero teraz zauważyłem, że całe stanowisko ogniowe było obsiane odłamkami od bomb, przypominającymi drewniane drzazgi. Pułkownik Dzyza zawinął trochę takich odłamków w chustkę do nosa i schował, żeby potem pokazać je naszemu wojskowemu attache i ambasadorowi. Potem wszyscy zebrali się przy rozbitej wyrzutni z rakietą, którą kilkakrotnie sfotografował kapitan Zajka. Później podarował mi taką fotografię na pamiątkę. Już w Sojuzie, na sprawdzeniu jednego z pułków naszego ugrupowania, pokazałem tę fotografię członkowi komisji generałowi A. M. Dzyzje i na jego prośbę zrobiłem mu kserokopię.

Dowódca dywizjonu podpułkownik Lakiszew wydał rozkaz na zwijanie dywizjonu i zmianę stanowiska ogniowego. Po wykonaniu marszu, dywizjon zatrzymał się w niedużym lesie, nie rozwijając techniki. Nas, jak zwykle, zakwaterowano w najbliższej wsi. Kiedy przybyliśmy do wyznaczonego dla nas domu i rozpoczynaliśmy przygotowywać się do odpoczynku, niespodziewanie przyjechał kapitan G. Zinowjew (inżynier techniki bezpieczeństwa) i zaczął rozpytywać nas o wszystkie wydarzenia z nalotu. Wyjaśniwszy wszystkie szczegóły, odjechał, składając nam gratulację z okazji przeżytego chrztu bojowego.

Następnego dnia przybyli specjaliści-remontowcy i przystąpili do usuwania mechanicznych uszkodzeń sprzętu technicznego. Pięć wyrzutni baterii startowej pod wieczór było w gotowości do działań bojowych, a ta, na której rozerwała się rakieta, została w dotychczasowym stanie.

Zapytałem kapitana A. B. Zajka - Czy będzie ona wysłana do remontu do Sojuza, czy może spróbujemy wyremontować ją własnymi siłami? Kapitan Zajka odpowiedział, że lepiej byłoby wyremontować ją własnymi siłami. Tak też i postanowiono. Przy pierwszej sposobności przystąpiliśmy do remontu wyrzutni. W tych pracach nieocenioną pomoc udzielali oficerowie-koordynatorzy W. Szczennikow i W. Łyczagin. Najwięcej problemów sprawiała instalacja elektryczna. Brak znakowania kabli był powodem tracenia bardzo dużo czasu na odnajdowanie porwanych par przewodów, kontrolowanie ich stanu technicznego, a potem łączenia za pomocą lutowania. Widzieliśmy, jak racjonalnie było to zrobione na amerykańskich samolotach, których części dawali nam Wietnamczycy. Co dwa centymetry na każdym kablu w fabryce nadawano numeru połączenia i według tych numerów łatwo można było znaleźć drugi koniec w przypadku jego przerwania. Ale, pomimo tych wszystkich trudności do końca grudnia wyrzutnia była całkowicie sprawna i dostarczana na stanowisko ogniowe. Nasz wysiłek nie poszedł na marne, 11 stycznia 1966 roku, rakietą odpaloną z tej wyrzutni, został zestrzelony bezpilotowy samolot rozpoznawczy. Nie trzeba mówić, że nie tylko nas wprawiło to w dobry nastrój, ale także dowództwo pułku i Wietnamczyków.

W końcu października podpułkownik Lakiszew zakomunikował mi, że do Hanoi jedzie nasz autobus i będę miał okazję pojechać do Centralnego Szpitala Wojskowego i odwiedzić tam rannego Witalija Smirnowa, którego wcześniej odwiedzał kapitan Zajka. Po drodze zajechaliśmy do Kimlijen, gdzie dowiedziałem się, że nocą w zagadkowych okolicznościach zginął kapitan Gurij Zinowjew (inżynier techniki bezpieczeństwa). Tu spotkałem trzech radzieckich chirurgów, których specjalnie wezwano z Sojuza, żeby wykonać Smirnowowi operację przeszczepu nerki.


Budowa ukrycia z tary nr 2 (po skrzydłach i statecznikach rakiety W-750).
Budowa ukrycia z tary nr 2 (po skrzydłach i statecznikach rakiety W-750), Wietnam 1967r.
Foto: Archiwum Wiktora Nikołajewicza Bolarskiego - MSOKWwW.

 

Po drodze do szpitala zwróciłem uwagę na szereg studni, wykopanych wzdłuż dróg i chodników. Z góry zamykane były pokrywkami. To były indywidualne ukrycia powstałe po zastosowaniu przez Amerykanów bomb kulkowych przeciwko ludności cywilnej.

Przy wejściu na teren szpitala, przywiązany smyczą do metalowej rury orangutan, zabawiał zbierających się dookoła gapiów. Także zatrzymałem się i byłem zdziwiony jego zdolnościami. Z niecierpliwością czekał na karmiącego go człowieka, ciągle rozglądając się na boki i licząc na jego rychłe pojawienie się. Kiedy ten człowiek, w szpitalnej piżamie z glinianą miską w ręku, pokazywał się, małpa stawała w pozycji pionowej, przyjmowała postawę zasadniczą (“na baczność”), przykładała lewą łapę do głowy, a prawą, dla oddania honoru, przyłożywszy do skroni, głośno wrzeszczała: “Tiao dom ti!”, co oznaczało “Dzień dobry kolega”. Otrzymawszy miskę z ryżem i trawą, małpa natychmiast połykała wszystko, przyjmowała postawę zasadniczą, wkładała pustą miskę na głowę i wrzeszczała: “Na Sajgon!”, wymachując przy tym przed siebie prawą łapą, czym zachwycała wszystkich obecnych.

Wasilij Smirnow
Witalij Smirnow
numerowy wyrzutni

W szpitalu do Smirnowa mnie nie dopuszczono, oświadczono, że znajduje się w bardzo ciężkim stanie. Tak więc, nie zobaczyłem go i wróciłem z powrotem do dywizjonu. Wiadomym było nam, że natychmiast po zranieniu Smirnowowi wykonano pilnie operacja usunięcia rozerwanej odłamkiem nerki. Ale, pomimo wszelkich wysiłków lekarzy, sprawna nerka nie dała sobie w gorącym klimacie Wietnamu rady i 24 października Smirnow zmarł. To była ciężka strata dla nas wszystkich. Każdy rozumiał, że mógł znaleźć się na jego miejscu. Zwłoki poległego wysłano do Sojuza. Oczywiście, rodzice nie podejrzewali przy wykonaniu jakiego zadania bojowego zginął ich Witalija. Później wręczono im Order bojowy Czerwonego Sztandaru, którym Witalija Smirnow był pośmiertnie wyróżniony. Tym samym transportem do Moskwy, w cynkowej trumnie, były wysłane zwłoki kapitana Zinowjewa.

Po zakończeniu wszelkich prac remontowych, dywizjon wykonał nocny marsz na kolejne stanowisko ogniowe. Stanowisko było wybrane na byłym polu ryżowym o równej i miękkiej powierzchni. Od południa w odległości dwóch - trzech kilometrów od pozycji ciągnęły się góry. Niedaleko od stanowiska znajdował się budynek szkoły, w którym nas zakwaterowano. W celu wzmocnienia stanowiska ogniowego sprowadzono około 100 ludzi z okolicznych miejscowości, zaopatrzonych w kosze, łopaty i motyki. Podstawowym ich zadaniem była budowa obwałowań z ziemi dookoła wyrzutni rakietowych i stworzeniu naturalnego maskowania z bambusa albo drzew bananowych. Stanowisko ogniowe przypominało ul, dookoła którego ciągle roiły się pszczoły. Pod koniec prac na stanowisko przyjechali pułkownik N.W. Bażenow i kapitan A.B. Zajka. Krótko zameldowałem im stan prac. Oglądając stanowiska ogniowe, pułkownik Bażenow rozpoczął rozmowę o moich działaniach z 17 października. Natychmiast poczułem, większy niż przy wcześniejszych spotkaniach, jego życzliwy stosunek do mnie.

Wkrótce prace na stanowisku ogniowym były całkowicie zakończone i dywizjon zajął pozycje bojowe. Po rozwinięciu techniki bojowy obsługi sprawdziły jej parametry, funkcjonowanie i nad ranem wszyscy byliśmy gotowi do walki.

Wszyscy wolni od dyżuru udali się do autobusu i pojechali do rejonu zakwaterowania. Ja i podpułkownik I. A. Lakiszew jechaliśmy razem z pułkownikiem N.W. Bażenowym w “Warszawie” (nasza była “Pabieda”). Po drodze zobaczyliśmy na brzegu ryżowego zagonu przeciwlotniczą armatę 57 mm, która z jakiegoś powodu znalazła się na dnie głębokiego dołu, skąd wieśniacy czerpali wodę dla nawadniania ryżowych zagonów. Zwracając się bezpośrednio do mnie pułkownik Bażenow powiedział:
 
        - Diemczenko, proszę wziąć żołnierzy, ciągnik ATŁ i proszę spróbować ją wyciągnąć.

Przybywszy do miejsca naszego zakwaterowania, wziąłem dwóch żołnierzy z swojej baterii i z lekkim ciągnikiem ATŁ po pół godzinie byłem już obok “zadołowanej” armaty. Jeden z żołnierzem, za pomocą przywiązanego do ciągnika sznura, zszedł na dno dołu, zaczepił do armaty linę wyciągarki ciągnika i za jej pomocą wyciągnęliśmy armatę na górę.

Bateria artylerii przeciwlotniczej, przeznaczona do osłony naszego dywizjonu, stała niedaleko na wzniesieniu. Dostarczyliśmy tam armatę i przekazaliśmy ją dyżurnej obsłudze artyleryjskiej. Wieczorem dowódca tej baterii, kapitan, przybył do naszego obozu i serdecznie podziękował za armatę naszemu dowódcy podpułkownikowi I. A. Lakiszewowi.

Następnego dnia 30 października 1965 r. (sobota) o poranku ogłoszono gotowość w związku z pojawieniem się wysoko i wolno lecącego, pojedynczego celu. Według wszelkich danych wynikało, że mamy do czynienia z bezpilotowym samolotem rozpoznawczym. Wysokość celu 22 tys. metrów. Ledwie wyrzutnie zdążyły wejść w synchronizację, podpułkownik Lakiszew wydał rozkaz:
 
        - Zniszczyć cel jedną rakietą! - Co nas wszystkie zdziwiło.

Zgodnie z “Zasadami strzelania”, w tym przypadku należało strzelać serią trzech rakiet z przerwami 6 sekundowymi. Cel znajdował się na samej granicy bliższej strefy ognia i gdy rakieta doleciała do obliczonego punkt spotkania z celem, wyszedł on ze strefy ognia, rakieta poleciała na samolikwidację. Start kolejnych rakiet był bezsensowny, strzelanie w dogon było także niemożliwe. Samolot rozpoznawczy odleciał, teraz trzeba było czekać na uderzenie lotnictwa. Ale w tym dniu nalotu nie było. Po jakimś czasie do dywizjonu przybył kapitan Zajka i zaczęła się nieprzyjemna analiza nieudanego strzelania. Podpułkownik Lakiszew otwarcie uznał swój błąd, ale jednocześnie oświadczył, że na taki cel nie będzie tracić po trzy rakiety! Jakie podjęto w stosunku do niego decyzje, nie wiem, ale dalej dowodził dywizjonem do samego odjazdu do ZSSR.

Z przyczyn dla mnie nie zrozumiałych, dywizjon tym razem nie zmienił stanowiska ogniowego. Należy podkreślić, że już na tym stanowisku ogniowym znacznie zwiększyła się liczba środków przeciwlotniczych osłaniających dywizjon na małych wysokościach. Były one rozwijane na najbardziej niebezpiecznych kierunkach.

Pomału dostawaliśmy wytyczne dotyczące przekazywania odpowiedzialności za prowadzenie pracy bojowej wietnamskim obsługom, pewnego dnia przekażemy im wszystko i odjedziemy. Poza tym, Wietnamczycy sami palili się do prowadzenia samodzielnie działań bojowych. Wykonując wytyczne, dopuściliśmy do pełnienia samodzielnego dyżuru bojowego przez obsługi startowe i innych specjalistów. Faktycznie podczas pracy bojowej na stanowiskach pracowały mieszane obsługi.


Antena RNK PZR SA-75 Dwina po ataku rakiety Shraik w Wietnamie.
Antena RNK, po ataku rakiety AGM-45 “Shraik”.
Foto: Archiwum Waniukowa Michaiła Aleksiejewicza - MSOKWwW.

 

Odrabiając lekcje z poprzedniego uderzenia na stanowisko ogniowe i zastosowanie przez Amerykanów pocisków przeciwradiolokacyjnych naprowadzających się na źródło promieniowania SNR, pocisków typu “Shraik”, wietnamskie dowództwo wprowadziło szereg nowych zasad maskowania: budowa stanowisk pozornych, imitacja pracy środków rozpoznania i inne. Teraz transzeje dla składu osobowego dywizjonu były prawie dookoła całego stanowiska ogniowego i miały załamania utrudniające przelot odłamków na większe odległości wzdłuż nich. Kable do wyrzutni, w miarę możliwości, układano w przepustach (rowkach), ukrycia dla obsług były okryte bambusowymi matami. Centrum dywizjonu także zabezpieczone było obwałowaniem ziemnym.


Maskowanie kabiny PA PZR SA-75 Dwina w Wietnamie.
Maskowanie kabiny PA PZR SA-75 Dwina w Wietnamie.
Foto: Archiwum Waniukowa Michaiła Aleksiejewicza - MSOKWwW.

 

Po tym jak zestrzeleni amerykańscy piloci w swoich zeznaniach oświadczali, że nasze srebrzyste rakiety są widoczne z daleka, ostro postawiliśmy problem malowania rakiet kolorem ochronnym i obowiązkowym kamuflażem wyrzutni i anten kabiny “P”. Niestety, otrzymaliśmy od przedstawicieli przemysłu nie zupełnie przekonującą odpowiedź, sens jej był taki, że w przypadku malowanie rakiet, pogorszą się ich aerodynamiczne parametry!? O tym nam zakomunikował pułkownik Dzyza. Sprzeciwiłem się jemu, oświadczając, że w Sojuzie każda rakieta, znajdująca się na dyżurach bojowym niejednokrotnie malowano srebrzanką i nikt nie zastanawiał się nad pogorszeniu jej aerodynamicznych parametrów. Po upływu terminu ich eksploatacji na dyżurach, rakiety zdejmowano z dyżurów i przekazywano na poligony do odbywania strzelań bojowych. Żadnych zmian parametrów aerodynamicznych rakiet przy tym nie stwierdzano - rakiety trafiały w cel. Wkrótce wydarzył się jeszcze jedno incydent związany wprost z pytaniami o maskowania: zbombardowany został dywizjon techniczny (dowódca dywizjonu major N.I. Iwanowo). Dywizjon został wykryty z powodu braku maskowania rakiet podczas wykonywaniu ich sprawdzeń. Proces maskującego malowaniu techniki i rakiet trwał prawie pół roku i w końcu 1965 roku problem rozwiązano pozytywnie. Znacznie to utrudniło wizualne rozpoznanie dywizjonów, tym bardziej, kiedy wyłączano synchronizacja i wszystkie wyrzutnie wracały na kąty ładowania.


Maskowanie kabiny PA PZR SA-75 Dwina w Wietnamie.
Maskowanie kabiny PA PZR SA-75 Dwina w Wietnamie.
Foto: Archiwum Waniukowa Michaiła Aleksiejewicza - MSOKWwW.

 

Następnego dnia, w niedzielę, 31 października 1965 r. - mniej więcej około 12.00 dociera do nas informacja o kilka grupach celów, które działały z zachodniego i południowo-zachodniego kierunku. Jeśli na południowo-zachodnim kierunku znajdowały się góry, to na zachodnim była równina. Na tym kierunku, mniej więcej w odległości 8-10 kilometrów od dywizjonu, znajdowało się lotnisko Kep, na którym bazowały myśliwce MiG-17. Technika pracowała bez przerwy, rakiety były na przygotowaniu, synchronizacja wyrzutni była włączona. Wykrywanie i śledzenie celów z kierunku zachodniego realizowano cały czas. Zdarzało się, że rakiety stawialiśmy na przygotowanie powtórnie.

Później, na podstawie zeznań tych, którzy znajdowali się na stanowisku ogniowym, udało się odtworzyć cały plan uderzenia na dywizjon. Grupa w składzie około trzydziestu samolotów zablokowała lotnisko Kep i wykonała kilka ataków bombowych i rakietowych, nie pozwalając na start myśliwcom. Druga grupa w składzie trzech samolotów leciała nad górami z południowego zachodu z kursem na nasz dywizjon. Kiedy te samoloty wzięły kurs na dywizjon, przykrywająca nas bateria, do której w przeddzień przekazałem uratowaną armatę, otworzyła ogień ze wszystkich armat i postawiła zasłonę ogniową nad naszym dywizjonem. Samoloty zrobiły zwrot w lewo i, korzystając z osłony gór, poleciały na zachód. W tym samym momencie z grupy lecącej z zachodniego kierunku oddzieliło się kilka grup po dwa-trzy samoloty i na skrajnie małych wysokościach przyjęły kurs na dywizjon. Udało nam się przechwycić cel grupowy i odpalić do niego dwie rakiety. Po podlocie rakiet do celu grupowego, dwa myśliwce bombardujące wykonały gwałtowny manewr i minąwszy rakiety, poleciały w odwrotnym kierunku. Rakiety doleciały do celu grupowego, nastąpił podryw ładunków bojowych rakiet i dwa samoloty zostały zniszczone.

W tym samym czasie ze wschodu słychać było narastające odgłosy artylerii przeciwlotniczej. To świadczyło o zbliżającym się lotnictwie. Dzięki efektywnym działaniom artylerii osłony przeciwlotniczej, tym razem tylko jeden samolot przeciwnika przedarł się w rejon dywizjonu i wykonał atak bombowy, ostrzeliwując jednocześnie pozycje rakietami niekierowanymi. W wyniku tego ataku padło zasilanie całego dywizjonu. Wyszedłszy z kabiny, zobaczyłem, że z przedziału zbiornikowego jednej rakiety unosi się słup żółtego dymu. Obejrzałem rakietę i upewniłem się, że przedział zbiornika paliwa nie jest uszkodzony, a zbiornik utleniacza ma z boku niewielki otwór po odłamku. Rakiety w takim stanie nie wolno było dalej eksploatować . Została zdjęta z wyrzutni za pomocą wietnamskiej obsługi i wysłana do dywizjonu technicznego bez zlania utleniacza. Później dowiedziałem się, że kierowca ciągnika w drodze do dywizjonu technicznego kilkakrotnie zatrzymywał się i wychodził z kabiny, żeby zaczerpnąć czystego powietrza. Po przybyciu do dywizjonu został natychmiast hospitalizowany, ale nie udało się go uratować, wkrótce umarł, miał poparzone płuca oparami utleniacza.

Sprawdzając pozostałą technikę, usłyszałem w ukryciu dla obsług głośne jęki i wszelkiego rodzaju przekleństwa w języku rosyjskim pod adresem Amerykanów. Podszedłem bliżej i zobaczyłem jednego z numerowych obsługi wyrzutni, którego ciało było podziurawiona wieloma ranami od odłamków rozrywającej się rakiety niekierowanej. Żołnierza położyli na nosze i zabrano ze stanowiska ogniowego. Okazało się, że podczas nalotu chwycił automat i z słowami:
 
        - Teraz wam pokażę, gady! - Otworzył ogień do przelatującego nad głową “Phantoma”.

Niestety, nie pamiętam nazwiska tego żołnierza, natychmiast został wysłany na leczenie do Sojuza i więcej go nie spotykałem.

Obok ukrycia poniewierał się jeszcze jeden niewypał rakiety niekierowanej z głowicą odłamkową, w której nie było zapalnika. Trzy metry od wyrzutni od wybuchu bomby utworzył się głęboki lej. Celów powietrznych w bezpośredniej odległości od dywizjonu nie było.


Rakieta W-750 PZR SA-75 Dwina nad lotniskiem Kep.
Rakieta W-750 PZR SA-75 Dwina nad lotniskiem Kep, 58 km na północny-wschód od Hanoi.
Foto: Wikimedia Commons - National Museum of the U.S. Air Force.

 

W tym czasie z lotniska Kep wystartowały cztery myśliwce MiG-17 i przelatując nad dywizjonem, zaczęły nabierać wysokości. Nagle skądś wystartowały dwie nasze rakiety i obrały kurs na cztery myśliwce. W pewnym momencie nastąpił podryw ładunku bojowego pierwszej rakiety, od którego zapalił się jeden myśliwiec, druga rakieta bez podrywu ładunku bojowego poleciała na samolikwidację. Palący się myśliwiec rozpoczynał nabierać wysokość, ale płomienie zaczęły obejmować cały myśliwiec i po pary sekundach od myśliwca oddzielił się czarny punkt - pilot był zmuszony do katapultowania się. Otworzyła się biała czasza spadochronu, a myśliwiec runął natychmiast na ziemię. Słychać było silny wybuch. Jak później opowiadał mi oficer naprowadzania 83. doar (właśnie ten dywizjon odpalił wtedy rakiety) kapitan Michej, stało się to z powodu braku w dywizjonie aparatury rozpoznania “swój-obcy”, tak więc, każdy samolot był dla dywizjonu obcy. Takie wypadki, niestety, miały miejsce i w innych dywizjonach.


Walka w rejonie lotniska Kep - 31.10.65 r.
Walka w rejonie lotniska Kep - 31.10.65 r.

 

Dzień dobiegał końca i trzeba była przygotować się do zmiany stanowiska ogniowego. Tym razem pozwolenie na zmianę otrzymaliśmy bez zwłoki i wszyscy przystąpili do zwijania dywizjonu. Marsz na nowe stanowisko ogniowe wykonywały głównie wietnamski obsługi i kilku naszych specjalistów. Po wysłaniu kolumny, udaliśmy się do miejsca naszego zakwaterowania, gdzie zjadłszy kolację, zebraliśmy swoje rzeczy i autobusem wyjechaliśmy na nowe stanowisko ogniowe. Po drodze zatrzymaliśmy na starym stanowisku ogniowym, żeby sfotografować lej po wybuchu bomby. Potem podpułkownik Lakiszew zajechał do wietnamskich przeciwlotników i serdecznie podziękował im za ogniową osłonę dywizjonu.

Po przybyciu w nowy rejon, dywizjon rozśrodkował technikę pod drzewami obok jakiejś miejscowości. Mieliśmy jeszcze kilometr jazdy do tego miejsca, gdy zobaczyliśmy zbliżającą się do dywizjonu trzy samoloty, które z powodu pochmurnej pogody miały złowieszczy, czarny kolor. Zatrzymaliśmy się i wyszliśmy z autobusu w oczekiwaniu poważnych następstw. Ale samoloty przeleciały nad dywizjonem, nie zauważyły go dzięki doskonałemu maskowaniu.

Tak zakończyły się, ciężkie dla licznych radzieckich wojskowych specjalistów i wietnamskich wojskowych, niedzielne dni. Z drugiej strony, zdarzenia tych dwóch dni zmusiły nas do sprawdzenia w teorii i praktyce, taktykę i strategię działań bojowych wojsk PWO. Właśnie wtedy zaczęło się analizowanie taktyki amerykańskiego lotnictwa podczas oddziaływania na środki OP. W ugrupowaniu bojowym pułku stwierdzano niedociągnięcia i odkrywano słabe strony sprzętu. Wiadomo, że w tym okresie w wojsku miały miejsce rewolucyjne zmiany: na uzbrojenie wprowadzono najnowsze przeciwlotnicze dywizjony rakietowe i systemy dowodzenia. Wojsko zdecydowanie zmieniało swoje poglądy na teorię i praktykę prowadzenia działań bojowych. Była w tym niemała zasługa uczestników opisywanych zdarzeń.

Po zmianie dyslokacji dywizjon nie rozwijał się przez kilka dni i mieliśmy trochę swobody. Pozwolono nam trochę odpocząć. Nie tracąc czasu na próżno, wielu zaczęło pomagać wieśniakom ścinać sierpami ryż. Przez te dni nauczyliśmy wszystkich Wietnamczyków grać w karty, następnie oni swobodnie nas ogrywali. Wietnamczycy ze swojego strony, uczyli nas grać w tenis stołowy.

[ Do spisu treści ]

5. Ojczyzna o nas nie zapomniała.

 

Na początku naszego pobytu w Wietnamie, wszyscy przeżywaliśmy ciągle różnego rodzaju dolegliwości: upał i wilgotność powietrza, stałe pragnienie, długotrwały brak listów od bliskich. Pierwsze listy zaczęły przychodzić dopiero w sierpniu 1965 roku. Wilgotny klimat, brak niezbędnych środków higieny osobistej i w pierwszej kolejności wanny i prysznica, były główną przyczyną chorób wielu naszych specjalistów. Zazwyczaj, chorób tych nie dało się leczyć i chorych wysyłano do Sojuza.

Oprócz tego, wysokość ustalonego początkowo uposażenia pieniężnego okazała się zbyt mała i ledwie starczyła na wyżywienie i papierosy. Wszyscy zaczynali otwarcie szemrać i żądać podwyższenia uposażenia pieniężnego. Dowództwo powiadomiło o problemie wojskowego attache i ambasadora. W końcu sierpnia przybył do Hanoi przedstawiciel Centralnego Zarządu Finansowego Ministerstwa Obrony ZSSR w celu zapoznania się z naszymi problemami. Podczas odprawy zostały przedstawione wszelkie nasze problemy, które on obiecał załatwić. Rzeczywiście, wszystko bardzo szybko się zmieniło: wszystkim zwiększono uposażenie finansowe, naszym rodzinom w Sojuzie przyznano nie 30%, a 70% naszego uposażenia na zajmowanych w ZSSR stanowiskach, poprawił się także system funkcjonowania poczty. Teraz już można było coś kupić sobie i dla swojej rodziny.


Hanoi - 30 czerwca 1967 rok.
Hanoi - 30 czerwca 1967 rok. Foto: Wikimedia Commons - CIA.

 

6 listopada 1965 r., z okazji naszego święta, wietnamskie dowództwo urządziło w Hanoi uroczyste przyjęcie dla wszystkich radzieckich wojskowych specjalistów. Na przyjęciu pułkownik Dzyza odczytał rozkazy o nadaniu kolejnych stopni wojskowych: generała majora - pułkownikowi N.W. Bażenowiczowi; majora - kapitanowi A.B. Zajka. Każdy specjaliście dostał “wagon” radzieckich papierosów lub cygaretek. W imieniu całego składu osobowego 238. pr OP NAW dowódca pułku podpułkownik Choj podarował generałowi Bażenowi małą małpkę. Po przyjęciu wietnamski zespół WWS i PWO dał skromny koncert.

Pod koniec grudnia do naszego rejonu zakwaterowania przyjechał pułkownik Dzyza i zarządził zbiórkę wszystkich specjalistów. Przed szykiem powiadomił nas o nadaniu mi kolejnego stopnia kapitana, pogratulował i uprzedził, żeby z tej okazji nie urządzać libacji. Wszyscy znaliśmy go, jako nieprzejednanego przeciwnika napojów alkoholowych. Był bezlitosny, kiedy spotkał kogokolwiek w trakcie picia alkoholu. Brał pozostały alkohol i demonstracyjnie wylewał go do muszli lub na ziemię, były oczywiście, stosowne następstwa dyscyplinarnymi dla delikwentów.

Już w środku listopada zaczął się odjazd do ZSSR wojskowych specjalistów przybyłych do Wietnamu w ramach pierwszej grupy SWS w kwietniu 1965 roku. Głównie wyjeżdżali ci, których pomoc nie była już potrzebna, Wietnamczycy zaczynali sami dawać sobie radę. Wyjeżdżali także chorzy albo mający poważne problemy rodzinne. Oczywiście, pozostający zazdrościli im. W grupie ubywających byli: dowódca pułku generał N.W. Bażenow, dowódcy dywizjonów podpułkownik I. A. Lakiszew, major A.G. Tierieszczenko i inni.

Przed Nowym Rokiem major Zajka zakomunikował nam o zbliżającej się wizycie w Hanoi wysoko postawionej radzieckiej partyjno-rządowej delegacji. Wszystkich nas czekało spotkanie z przewodniczącymi delegacji, mieli nam wręczać rządowe wyróżnienia.

Ustawiono nas w szeregu w naszych wyjściowych garniturach i major Zajka osobiście oglądał każdego, czyniąc różne uwagi. Już opowiadałem o tym, że podczas przyjęć urządzanych przez dowództwo wietnamskie lub miejscowe władze, na moje szare spodnie często wywracały się kielichy z czerwonym likierem. Dlatego miały one dwa kolory: z przodu - ciemny, z tyłu - szary. Kiedy major Zajka podszedł do mnie, jego twarz natychmiast się zmieniła, zaczął pociągać nosem, okulary mu podskakiwały, a na czoło wystąpił pot. Wszystkie te jego oznaki niezadowolenia były mi dobrze znane, jeszcze z Bakinskiego Okręgu PWO. W tamtym czasie porucznik A. B. Zajka, kapitan J. K. Pietrow i inni, jako grupa kontrolna na czele z generałem Rassułbiekowem, często bywali w naszym dywizjonie i urządzali dogłębne kontrole naszych możliwości bojowych. Wtedy niewiele go znałem. Nie było potrzeby przekonywać kogokolwiek o wysokim kunszcie i ogromnym autorytecie tego człowieka w wojskach okręgu. Tak więc, kto go znał, z pewnością zgodzi się z moją opinią.

Natychmiast należało znaleźć wyjścia z tej sytuacji. Zwracając się do obecnych na zbiórce, A. B. Zajka zapytał:
 
        - Kto może pożyczyć garnitur kapitanowi Diemczenko? - Nikt się nie odezwał. Przecież każdy miał być na tym spotkaniu i to obowiązkowo w garniturze.

Zwolniwszy pozostałych w celu usuwania usterwk, A.B. Zajka zaproponował mi próbę uprania spodni. Tak też i natychmiast zrobiłem. Kiedy następnego poranka włożyłem dokładnie wyprane i odprasowane spodnie i pokazałem się w nich majorowi, u niego pojawiły się znówu te same oznaki niezadowolenia. Zacząłem go uspokajać, ale on tylko jeszcze bardziej tracił humor. No, ale nie miałem się gdzie podziać i było mi dane być na spotkaniu z przewodniczącymi delegacji w “dwukolorowych” spodniach.

Delegacji, o poważnym i z dużym autorytem składzie, przewodniczył członek Biura Politycznego KC KPZR A. N. Szelepin. W skład delegacji wchodził także D.F. Ustin, zajmujący się w tamtym czasie problematyką obronności, marszałek artylerii Tołubko i inne ważne osobistości. Wszystkich radzieckich specjalistów zebrano w naszej ambasadzie. Siedziałem obok A.B. Zajka, drugi od przejścia w odległości pięciu metrach od stołu prezydialnego. Wkrótce w sali pojawili się wszyscy członkowie delegacji i A.N. Szelepin rozpoczyął swoje wystąpienie. Wysoko ocenił naszą pracę i oświadczył, że KC KPZR uważnie obserwuje rozwijającą się tu sytuację. W wystąpieniu poruszył także temat pisemnych skargach, zgłaszanych przez zostających w oddalonych garnizonach rodziny oficerów będących w Wietnamie, i podjętych decyzjach mających za zadanie rozwiązać pomyślnie ich problemy. Z ogromną satysfakcją pracownicy ambasady przyjęli także wiadomość o dostawie do Wietnamu dwóch żelbetonowych łukowych schronów, które już zostały dostarczone do Hanoi i w najbliższym czasie będą zainstalowane jako schronienie dla personelu ambasady. W końcu wystąpienia A.N. Szelepin życzył nam dalszych sukcesów w realizacji naszego odpowiedzialnego zadania.

Order bojowy Czerwonego Sztandaru
Order bojowy
Czerwonego Sztandaru

Następnie pułkownik A. M. Dzyza odczytał listę tych, którzy mieli pozostać w tej sali i tych, którzy mieli przejść do innej sali. W naszej sali zostali D. F. Ustin, pracownik ambasady do odczytania postanowienia o wyróżnieniach i jeden fotoreporter z aparatem fotograficznym. Nastąpił ważny moment dla mnie i A.B. Zajka. On znowu zaczął się denerwować. Pierwszym wyróżnionym na liście był generał G.A. Biełow - starszy grupy radzieckich wojskowych specjalistów w Wietnamie, drugim byłem ja. Podszedłem do Ustina krokiem defiladowym i zameldowałem się zgodnie z regulaminem. Ustin wręczył mi Order bojowy Czerwonego Sztandaru, uścisnąwszy rękę, pogratulował wysokiego wyróżnienia. Moment wręczenia został sfotografowany. Odpowiedziałem zwykłym “Służę Związkowi Radzieckiemu!” i skierowałem się na swoje miejsce. A.B. Zajka westchnął z ulgą i także szczerze pogratulował mi wyróżnienia. Po kolejnych dwóch oficerach, takie same wysokie wyróżnienie zostało wręczone i jemu.

Po zakończeniu ceremoniału wyróżniania, wszyscy zebrali się w naszej sali. Generał G.A. Biełow podszedł do A.N. Szelepina i, nachyliwszy się, coś powiedział mu na ucho. A. N. Szelepin natychmiast na cały głos ogłosił: “No oczywiście można!”. Generał Biełow obrócił się do sali i zapytał: “Kto umie otwierać szampana?” Nie umawiając się, jakby na komendę, ja i trzej moi sąsiedzi: W. Szczennikow, W. Łyczagin i A. Nikitin podnieśliśmy ręce. Generał Biełow natychmiast polecił nam przejść do sąsiedniej sali, otworzyć tam wszystkie butelki szampana i napełnić kieliszki. Szybko wyszliśmy i ze szczególną starannością przygotowaliśmy wszystko, co być potrzebne. Po jakimś czasie w sali pokazali się A.N. Szelepin i członkowie delegacji. Wszyscy podnieśli kieliszki z szampanem i po krótkim toaście szampan został wypity. A.B. Zajka zawsze nosił przy sobie aparat fotograficzny, wyszedł z budynku i zrobił grupową zdjęcie wyróżnionych z naszego pułku, a potem przekazał komuś aparat fotograficzny i poprosił o sfotografować nas razem we dwoje. Niestety, nie zachowało mi się żadne z tych zdjęć.

Razem z delegacją do Hanoi przyleciał samolot z prezentami dla nas. Każdemu była wręczona paczka: oficerom starszym - paczka numer 1, oficerom młodszym - numer 2, nadterminowym , sierżantom i żołnierzom służby zasadniczej - numer 3. Zawartość paczek była jednakowa, ale różniła się zawartością napojów alkoholowych: u oficerów starszych - szampan i dwie butelki koniaku, u młodszych - szampan, Stołeczna i Moskiewska, u pozostałych – szampan i dwie butelki Moskiewskiej. Oprócz tego, w każdej paczce była pocztówka od Ministra Obrony z osobistymi życzeniami, kiełbasa, kawior, ciastka, papierosy “Nowe”, pantofle, buty ze spinaczami na wzór tych, w których chodzili amerykańscy piechurzy w Południowym Wietnamie, płaszcz, spodnie i wełniany sweter. Była i oddzielna paczka, w której było po 4 kg czarnego chleba na jedną osobę!!! Czarny chleb, śledź i zimna woda ... to było marzenie każdego z nas! I, wreszcie, część tego marzenia się spełniło! Każdy miał czarny chleb, wszystko jedliśmy z czarnym chlebem, zagryzaliśmy tylko czarnym chlebem.

Paczki były wręczane 31 grudnia 1965 r. w miejscu naszego zakwaterowania, zaraz po otrzymaniu wyróżnień w ambasadzie. Do północy było jeszcze daleko i wszyscy rozpoczynali uroczyście świętować wyróżnienia. Na spotkanie Nowego 1966 Roku, wszyscy zebrali się o północy na stołówce. Na stołach i parapetach stało wiele butelek z sake i likierem, ale nie miały powodzenia, mieliśmy swoje, bliskie nam napoje alkoholowe. A.B. Zajka prowadził różne konkursy i zawody w śpiewaniu, tańcach i czytaniu. Każdy z przyjemnością brał w nich udział. Nie pozostawiliśmy samym sobie naszych wietnamskich kolegów. Podarowałem swojemu tłumaczowi płaszcz i buty ze spinaczami. Podobnie zrobili prawie wszyscy nasi specjaliści. Tak zakończyły się te przyjemne chwile, ale wojna trwała i znów wyjechaliśmy na stanowisko ogniowe wykonywać swoje zadanie.

[ Do spisu treści ]

6. Ostatnie dni na wietnamskiej ziemi.
 

Odznaka weterana-przeciwlotnika wojny w Wietnamie i link do MSOKWwW Jeszcze przed wyjazdem na stanowisko ogniowe, dowiedzieliśmy się, że wietnamskie obsługi 81. i 82. doar zestrzeliły bezpilotowy samolot rozpoznawczy. Rozchód rakiet: 7 sztuk. Podczas analizy przeprowadzonego strzelania wyjaśniła się przyczyna tak wysokiego rozchodu rakiet. Podstawowym powodem był brak należytego dowodzenia na SD pułku i brak współdziałania między dywizjonami. Ten przypadek ujawnił braki w przygotowanie obsług dywizjonów i dowództwa pułku, co oznaczało, że jeszcze ich bez naszej pomocy zostawiać nie wolno. Dlatego, odjazd do Ojczyzny wielu naszych specjalistów został odłożony na późniejszy czas. Wśród nich byłem i ja.

Zgodnie z decyzją starszego grupy generała A. M. Dzyzy, przeprowadzono kontrolę gotowość wietnamskich obsług do samodzielnego prowadzenia działań bojowych i stwierdzono wiele niedociągnięć. W końcu stycznia udało się nam jednak osiągnąć wymagany stan wyszkolenia bojowego obsług. Do odjazdu do Ojczyzny przygotowywała się wielka grupa naszych specjalistów, w tym i ja.

Zbliżał się koniec misji i prawie wszyscy moi koledzy zamawiali sobie szycie czarnych garniturów zamiast znoszonych, a ja miałem uszyte tylko spodnie. Też zdecydowałem się zamówić marynarkę. Ale do tego był potrzebny materiał, sprzedawany tylko w sklepie międzynarodowym w Hanoi. Udało mi się wyprosić u majora A.B. Zajka wyjazd do stolicy. Niestety, w sklepie powiedzieli mi, że takiej tkaninie u nich już więcej nie będzie i poradzono mi zwróci się do krawca. Krawiec nie przyjął zlecenia, z powodu braku materiału. Dałem mu pieniądze i poprosiłem o załatwienie koniecznego materiału. Obiecał, że znajdzie materiał i wyznaczył mi przymiarkę na koniec miesiąca.

Z różnych przyczyn, samolot z Moskwy, którym mieliśmy odlecieć do domu, przylatywał tydzień wcześniej, a więc, data naszego wylotu trochę skróciła się. Kolejny razu musiałem jechać do krawca i namawiać go do przyśpieszenia szycie marynarki, ale te namowy nie pomogły i zastosowałem wypróbowaną metodę - znów dał mu trochę dongow. Wtedy krawiec wypalił: “Bez przymiarki!”. Po dwóch dniach marynarka była gotowa i uszyta na wysokim poziomie.

W tych dniach do Hanoi przyjechał Krasnojarski Zespół Pieśni i Tańca i nocą ze stanowiska ogniowego przewieziono nas na koncert, który trwał do godziny 3 nad ranem. Potem jeszcze parę dni przebywaliśmy na stanowisku ogniowym i przed odlotem wszystkich nas zebrano w Kimlijenie.

Rano major Zajka zakomunikował nam, że wylot odbędzie się jutro około piątej rano. Nastrój wszyscy mieli wspaniały. Niespodziewanie, około 16.00 do naszego hotelu podjechał autobus i z niego wyszedł major Zajka z tłumaczem. Podeszli do mnie i major zakomunikował, że wyremontowana przeze mnie wyrzutnia jest znowu niesprawna - nie wchodzi na synchronizację z antenami kabiny “P” - dlatego mam pilnie wyjechać na stanowisko ogniowe i usunąć powstałe uszkodzenie. Stanowisko ogniowe znajdowała się gdzieś w granicach półtora godziny jazdy od Hanoi. Dywizjon rozwinięty był na ananasowej plantacji. Czekali na mnie z niecierpliwością i natychmiast wziąłem się do pracy. Szczególnych trudności z lokalizacją i naprawą uszkodzenia nie było: na wyrzutni rozregulowany był nadajnik selsynowy i do jego regulacji potrzebowałem kilku minut. Sprawdziwszy wyrzutnię razem z systemem antenowym i jeszcze raz udzieliwszy instruktażu wietnamskiemu dowódcy baterii startowej, szykowałem się do wyjazdu, ale mnie nie puścili. Cała bateria rzuciła się w różne strony, skądś powyciągali stoły, deski, i zbudowali długi stół. Na stole pokazał się ryżowy bimber (“risling”, jak go nazywaliśmy), piwo, woda, zakąski. Wkrótce wszyscy zajęli miejsca przy stole i zaczęła się pożegnalna kolacja. Wszyscy Wietnamczycy dziękowali mi, pytali o rodzinę, o domu itd. Potem podarowali mi dwanaście pięknych glinowych obrączek, zrobionych z rurek uzyskanych z zestrzelonych amerykańskich samolotów. Dziesięć obrączek natychmiast włożyli mi na palce, a dwie schowałem do kieszeni. Wreszcie, rozstaliśmy się i pojechałem z powrotem do Kimlijen.

Miałem jeszcze 15 dongow, których wywożenie do Ojczyzny nie miało żadnego sensu i zdecydowałem się je wydać. Wracaliśmy już nocą, jechaliśmy powoli, przy wyłączonych reflektorach. Wjechaliśmy do jakiejś miejscowość i wkrótce zobaczyłem z przodu słabo oświetloną latarnią kawiarnię i poprosiłem kierowcę o zatrzymanie się. Wyszedłem z autobusu, skierowałem się do kawiarni. Przy barze, pięć wietnamskich dziewczyn w białych kimonach, przyglądało się przybyłym. Podszedłem do baru i zapytałem się w wietnamskim języku: Jest w kawiarni likier “Dong tchap”. Pokiwały twierdząco, wyjąłem 15 dongow i położyłem na blat. Jedna dziewczyna wzięła pieniądze i powiedziała:

- Likier otrzymasz pod warunkiem, że każdej z nas podarujesz po dwie obrączki które masz na swoich rękach.

Nic mi nie pozostało, jak zgodzić się i podarować obrączki dziewczynom. Otrzymawszy pięć butelek likieru, pojechałem dalej i koło północy przybyłem do Kimlijen. Tam prawie nikt nie spał - wszyscy z niecierpliwością czekali na poranek i moment odlotu - przecież przed nami spotkanie z Ojczyzną. Do rana wszystkie napoje alkoholowe zostały z przyjaciółmi wypite, a około 5.00 przybył autobus i wyjechaliśmy na lotnisko.

Odprowadzał nas major A.B. Zajka i dowódca dywizjonu kapitan J. P. Bogdana. Oczywiście, pomimo wszystko nie mogliśmy ukryć swojego wzruszenia, pozostał także niepokój: Przecież tu w Wietnamie tyle przeżyliśmy, tu pozostają nasi wojskowi przyjaciele których my, prawdopodobnie, nigdy więcej nie zobaczymy.

Wkrótce wszyscy zajęli swoje miejsca w samolocie i po paru minutach wziął on kurs w kieunku chińskiej granicy. Po 30 minutach byliśmy już w przestrzeni powietrznej Chin, na zawsze żegnając Wietnam. Tak zakończył się jeden z ważnych i niezapomnianych etapów mojego wojskowego życia, etap mający decydujący wpływ na moje dalsze losy.

[ Do spisu treści ]