mjr rez. Janusz Grzeszczuk Zgorzelec, 25 grudnia 2011 r. Ostatnia aktualizacja: 07.06.2012 r.
Mój Jawor M2, czyli subiektywne wspomnienia
|
|
1. Wstęp
Radiotechnikiem zostałem z przypadku. Chciałem być pilotem ale przygodę z lotnictwem uniemożliwił mi zbyt duży wzrost. Fotele katapultowe MiG-ów-21 mieściły osoby o wzroście do 185 cm. Ja mam o 3 cm za dużo.
Jesienią 1971 roku wylądowałem więc w Jeleniej Górze, gdzie podchorążowie też chodzili w stalowych mundurach. Podział na profile nauczania też był zależny od wzrostu. Najwyżsi z pierwszego plutonu mieli uczyć się Jawora M2, niżsi z drugiego to była walka oraz rozpoznanie radioelektroniczne. Trzeci pluton to rosyjska P-35, czwarty - polski Jawor M (starsza wersja Jawora M2) a najniżsi z piątego plutonu to była rakietówka. Ci po pierwszym roku wyemigrowali do Bemowa Piskiego, skąd wrócili tuż przed promocją.
Nie widzę potrzeby zagłębiania się w historię czterech lat studiów. Warto jednak chyba aby ci, którzy dzisiaj rozpoczynają studia wojskowe, mieszkający w dwuosobowych pokojach wiedzieli, że przez pierwsze dwa lata byliśmy traktowani nie lepiej od żołnierzy służby zasadniczej. Spało nas 8-10 w jednej izbie a na przepustkę wychodziło się raz miesiącu. Tradycją były alarmy z wymarszem przeprowadzane co najmniej raz w roku. Najdłuższa trasa, jaką pokonaliśmy pieszo z pełnym oporządzeniem przebiegała obecną drogą nr 30 wiodącą w kierunku Zgorzelca po trasie WOSR - Krzewie Wielkie - Lubomierz - Wojciechów - zapora Pilichowicka - Strzyżowice - Siedlęcin - WOSR. Łącznie co najmniej 65 km. Poznałem co to spanie zimą w lesie na mchu po przykryciem płaszcza OP-1. Zapewniam, że ze zmęczenia zimna się nie czuło. Po powrocie do koszar, ze stóp zdejmowało się odparzoną skórę i przekłuwało pęcherze. Dzisiaj patrzę na to z pewną dumą. Daliśmy radę.
W 1975 roku na pierwszy stopień oficerski promował nas gen. Wojciech Jaruzelski - ówczesny Minister Obrony Narodowej.
2. Pierwsze krokiZ perspektywy czasu widzę, że przyszło mi służyć w ciekawych czasach. To był okres burzliwego rozwoju Wojsk Radiotechnicznych.
Jesienią 1975 roku pojawiłem się w dowództwie nowo tworzonej 2. Brygady Radiotechnicznej. Dostałem przydział do 23. batalionu radiotechnicznego w Słupsku na stanowisko inżyniera stacji radiolokacyjnej Jawor M2. Po przywitaniu przez dowódcę ja i inni absolwenci poszliśmy do GAM-u (Garnizonowej Administracji Mieszkań). Oświadczono nam, że jako internat otrzymamy do dyspozycji mieszkanie po rodzinie, która przeniosła się do nowo wybudowanego bloku. Panował w nim absolutny egalitaryzm: oficer miał tam dokładnie takie same warunki, jak chorąży czy podoficer. Nikomu zresztą to nie przeszkadzało.
Jednostką w tamtych czasach dowodził mjr Wiesław Górnicki a szefem sztabu był mjr Romuald Kurek. Kompanią radiolokacji dowodził kpt Alojzy Szafrański. Koszary znajdowały się w starych, poniemieckich budynkach przy ul. Bohaterów Westerplatte. To najbardziej “zmilitaryzowana” ulica w Słupsku. Na tym samym podwórku mieścił się samodzielny 14. batalion rozpoznania radioelektronicznego (JW 2007), rozformowany potem, zorganizowany jako 2. brrel (JW 2962) i podporządkowany 1. pułkowi rozpoznania radioelektronicznego w Grójcu. Przez szerokość ulicy sąsiadowaliśmy z batalionem desantu morskiego a wyżej, przy wylocie do Bytowa, był pułk czołgów.
Do odległego o jakieś 8 km obiektu technicznego w Głobinie, niezależnie od pory roku dowoziły nas początkowo ciężarowe Stary 29, wyposażone w ławki. Dopiero po kilku latach batalion dostał “wytłuczony” w brygadzie, a więc awaryjny autobus Autosan. Ten więc, kto “załapał się” do sztabowej Nysy czy Uaza, mógł mówić o komfortowych warunkach podróży.
Ugrupowanie i pole radiolokacyjne 23. brt m. Słupsk w roku 1976.
W okolicach wsi Głobino położonej na południe od Słupska, na ukończeniu była budowa nowego PłSD. Obiekt techniczny wyposażano m.in. w sprzęt przenoszony z 232. kompanii radiotechnicznej w Duninowie koło Ustki. Okazało się, że moja Justyna (Jawor M2) w wersji przewoźnej z 16-metrową anteną już tu jest. Przyszła prosto z linii produkcyjnej z warszawskiego RAWAR-u. Wstępnie przyjął ją i rozwinął chor. Ryszard I.
Stacja radiolokacyjna Jawor-M2 [1][2]
Stacja służyła do wykrywania obiektów powietrznych, określania ich azymutu i odległości.
Prace nad prototypem stacji Jawor-M2 zakończono w 1971 roku. Z oczywistych powodów Jawor-M2 zaprojektowany był w oparciu o technologie dostępne w latach 60-tych ubiegłego wieku.
Stacja została opracowana przez Przemysłowy Instytut Telekomunikacji w dwóch wersjach: przewoźnej (Jawor-M2P) - rozmieszczonej w 3 samojezdnych kabinach na podwoziach samochodu Tatra 148 VN, z anteną o rozpiętości 16 m i zdejmowanej na czas transportu na trzy przyczepy dwuosiowe kryte plandekami, oraz mobilnej (Jawor-M2M) - o krótkim czasie rozwijania i z anteną o rozpiętości 9 m składaną półautomatycznie na dachu pojazdu.
Zasięg przewoźnej wersji Jawora-M2 wynosił 350 km (dla samolotu MiG-17) i w wersji mobilnej 250 km.
Stacje, w obu wersjach, produkowano w latach 1973-79 dla Wojska Polskiego (71 kompletów, w tym 30 w wersji przewoźnej) w Warszawskich Zakładach Radiowych RAWAR.
Jawor-M2 podlegał ciągłemu procesowi modernizacji. Gruntowną modernizację przeszedł w 1981 roku przy okazji realizacji kontraktu eksportowego do Libii. Zmodernizowane Jawory-M2 do połowy lat 80-tych 20 wieku były dostarczane do Wojska Polskiego jako RO-51ML (24 komplety) i do Libii (6 kompletów).
Z obiema wersjami Jawora-M2 współpracował wysokościomierz NIDA składający się z trzech wozów: nadawczo-odbiorczego, antenowego i operacyjnego.
Gdy pierwszy raz zjawiłem się w Głobinie, od chorążego I. stację przyjmował ppor. mgr inż. Janusz P., absolwent Wojskowej Akademii Technicznej. Do batalionu przybył kilka dni przede mną. Było nas zatem trzech zawodowych a wszyscy zawodowo “zieloni”. Pomimo bowiem, iż chorąży miał już sporą praktykę w obsługiwaniu sprzętu, to dotyczyła ona Jawora M i rosyjskich wysokościomierzy. Trzeba wiedzieć, że różnica techniczna pomiędzy nimi a nowym Jaworem M2 była naprawdę przepaścista. Ale o tym później. A na razie dowództwo batalionu stwierdziło, że jest nas w jednym miejscu za dużo zwłaszcza, że są inne potrzeby.
3. Dysponent “Kraza” czyli zapchajdziuraO ile bunkier PłSD w Głobinie był w zasadniczych zarysach gotów do podjęcia pracy bojowej, to trwała intensywna budowa podobnych obiektów. Kolejny powstawał w Pruszczu Gryfickim koło Gryfic. Zostałem więc mianowany dysponentem ciężarowego Kraza i przez dłuższy czas woziłem betonowe płyty typu “Żerań” (typowe prefabrykowane płyty budowlane) z podpoznańskiej wytwórni do Gryfic i innych podobnych miejsc. Okres ten wspominam jako ciekawe doświadczenie a nawet wspaniałą przygodę. Jeździłem bowiem po całym Wybrzeżu Zachodnim drogami, które ze względu na ogromne nasycenie tajnymi jednostkami wojskowymi (np. dywizjony rakietowe Obrony Powietrznej) wówczas były zamknięte dla cywilnego ruchu. Należały do nich trasy Mrzeżyno - Kołobrzeg przez Rogowo czy Mielno - Łazy przez Unieście. Oglądałem więc rzeczy niedostępne dla cywilnych oczu i to było fascynujące.
Jak skończyły się moje podróże, to jednostka wcieliła grupę rezerwistów. Oczywiście okazało się, że to właśnie ja świetnie nadaję się na dowódcę plutonu tych starszych ode mnie o kilkanaście lat facetów, oderwanych na siłę od pracy i rodzin. Wywieziono nas do Łękini, odległej o 60 km od Słupska 233. kompanii radiotechnicznej. To też było bardzo ciekawe doświadczenie. Niestety nie nadaje się do szczegółowego opisywania... Na takich i podobnych zajęciach upłynął mi pierwszy rok zawodowej służby. Mój kontakt z elektroniką był - mówiąc oględnie - sporadyczny. Po roku wypełniania zupełnie przypadkowych zadań w końcu znowu zacząłem jeździć na “górkę”. Powód był taki, że chorąży Ryszard I. został skierowany do załogi P-14 “Dorota”, więc ppor. Janusz P. musiał otrzymać wsparcie.
[ Do spisu treści. ]
4. Z lutownicą za dowódcąNikt, kto kończy studia i rozpoczyna pracę zawodową nie może o sobie powiedzieć, że jest profesjonalistą. Praktykę nabywa się z biegiem lat. Wiedział to doskonale kpt Jerzy Rawicki - ówczesny zastępca dowódcy 23. batalionu radiotechnicznego który zwykł mawiać, że przez pierwsze dwa lata młody inżynier powinien nosić lutownicę za dowódcą stacji. W przypadku absolwentów z 1. plutonu WOSR zasada miała szczególny wymiar: Jawor M2 był dopiero wdrażany po pracy. Nikt o sobie nie mógł powiedzieć, że go dobrze zna. O ile bowiem ci koledzy, którzy trafili na inne, poznane już stacje, mogli liczyć na wsparcie starszych kolegów. My mogliśmy liczyć tylko na siebie.
Jawor M2 Justyna, skansen radiolokacji w Łomnicy - 29.04.2012.
Zestaw Jawor-M2 - wyposażenie kabin:
W kabinie pierwszej (wóz nr 1 - antenowy) mieściły się (idąc od ściany przedniej):
W kabinie drugiej (wóz nr 2 - nadawczy) mieściły się:
W kabinie trzeciej (wóz nr 3 - wskaźnikowy) mieściły się od wejścia:
Trzy przyczepy dwuosiowe kryte plandekami mieszczące podczas transportu: elementy anteny, róg promieniujący, stojak z falowodami łaczącymi na pozycji bojowej wóz nr 2 z wozem nr 1. Wóz nr 1 i nr 2 były od siebie oddalone o ok. 3 metry czyli o tyle, ile wynosiła długość zestawu falowodów łaczących oba wozy.
Dwa zespoły prądotwórcze typu PAD-100, każdy o mocy 100 kW, napędzane licencyjnymi silnikami Henschla.
Jawor-M2 - Falowody łączące wóz nr 1 i wóz nr 2. Skansen radiolokacji w Łomnicy - 05.06.2012.
W drugim roku pracy zostaliśmy poddani twardemu egzaminowi. RLS P-35 pracująca w 233. krt z Łękini koło Miastka, została wysłana do remontu w Wojskowych Zakładach Elektronicznych w Zielonce pod Warszawą. Naszą stację wyznaczono do wypełnienia luki w polu radiolokacyjnym. Z Głobina ruszyła więc potężna kawalkada złożona z trzech samochodów typu Tatra 148 ciągnących trzy przyczepy z elementami anteny oraz dwóch Krazów holujących zespoły prądotwórcze PAD-100. Kilkutygodniowy pobyt na wygnaniu to okres prawdziwych porażek i upokorzeń, ale też gruntownego poznawania słabych punktów Justyny. Miało to procentować w następnych latach eksploatacji. Bogatsi w doświadczenia do Głobina wróciliśmy, jak w 233. krt rozwinięto inną, wyremontowaną P-35.
5. Nowoczesność bez zapleczaKłopoty z eksploatacją Jawora M2 wynikały głównie stąd, że za ambitną i nowatorską myślą techniczną konstruktorów nie nadążała jakość rodzimych i radzieckich półprzewodników oraz materiałów izolacyjnych pracujących w układach wysokiego napięcia. Oba problemy dawały się we znaki choćby w wozie nadawczym. Trakt nadawczy składał się z magnetronu - generatora mocy b.w.cz. oraz amplitronu - wzmacniacza mocy. Otóż magnetron ze swoim modulatorem były sprawdzone i dopracowane, bo przeniesione bez większych modernizacji z Jawora M. Amplitron jednak i jego modulator, choć proste w budowie, były nieskończenie zawodne. Przyczyny były trzy.
Dane taktyczno-techniczne RLS Jawor M2 | |
Zasięg dla celu o skutecznej pow. odbicia = 2 m² [km] | 350 |
Pułap [km] | 30 |
Kąt obserwacji w azymucie [°] | 360 |
Kąt obserwacji w elewacji [°] | 30 |
Rozróżnialność w odległości [m] | 1000 |
Rozróżnialność w azymucie [°] | <2,5 |
Prędkość obrotowa anteny [obr/min] | 3/6/9 |
Częstotliwość powtarzania normalna [imp/s] | 333/375 |
Częstotliwość powtarzania podwyższona [imp/s] | 700/750 |
Częstotliwość pracy kanału A [GHz] | 1,8 |
Częstotliwość pracy kanału B [GHz] | 1,5 |
Moc nadajników po magnetronie [MW w impulsie] | 0,8 |
Moc nadajników po amplitronie [MW w impulsie] | maks. 2,5 |
Współczynnik szumów odbiornika w torze b.w.cz. [dB] | 3,5 |
Szerokość impulsu sondującego: [µs] - częstotliwość powtarzania normalna - częstotliwość powtarzania podwyższona | 5 2,5 |
Czas rozwinięcia stacji z położenia marszowego [h] | 2,5 |
Czas przejścia z gotowości nr 2 do nr 1: [min] - zasilanie z sieci przemysłowej - zasilanie z agregatów | 3-5 5-7 |
Pierwsza to żywica epoksydowa stosowana w transformatorach impulsowych oraz przekładnikach prądowych. Nie wytrzymywała nominalnych napięć i występowały trudne do wykrycia wewnętrzne przebicia.
Jawor-M2 - U góry, panel sterowania stacją. Skansen radiolokacji w Łomnicy - 05.06.2012.
Drugim elementem była izolacja stosowana w kablach wysokiego napięcia łączących modulatory z amplitronami. Ona także nie wytrzymywała dostawała przebicia. W tym przypadku jednak znalezienie miejsca uszkodzenia było łatwe, gdyż objawiło się głośnym oślepiającym błyskiem połączonym z głośnym strzałem. Wystarczyło wówczas zewrzeć dużym wkrętakiem blokadę drzwi i zobaczyć, gdzie “wali do masy”. Nikt nie myślał o zagrożeniu wynikającym z bliskości kilku tysięcy wolt czy promieniowania mikrofalowego o mocy 2-3 MW w impulsie.
Orientacyjne zasięgi wykrywania Jawor M2 (dla celu o skutecznej pow. odbicia = 1 m² przy prawdopodobieństwie wykrycia 50%) |
|
Cel na wysokości [m]: | Odległość wykrycia ok. [km]: |
100 | 40 |
300 | 60 |
1 000 | 100 |
3 000 | 150 |
5 000 | 180 |
10 000 | 220 |
Trzeci czynnik to diody czterowarstwowe produkcji radzieckiej, pracujące w zespole sterowania tyratronami w modulatorze amplitronów. Często ulegały uszkodzeniom, wskutek czego nie wyzwalały tyratronów. Modulator nie podawał wysokiego napięcia na katodę a więc wzmacniacz milczał jak zaklęty. Do tego trzeba wspomnieć o notorycznych problemach z przeciekającymi pompami płynowymi pracującymi w systemie chłodzenia. Skutek był taki, że te ogromne lampy się przegrzewały. Jeżeli zsumować to wszystko, otrzymujemy w miarę kompletny obraz spraw, z jakimi trzeba było się na co dzień borykać z wozem nr 2, czyli nadajnikami. Nic dziwnego, że często stacja pracowała na samych magnetronach a jeśli z drugim stopniem wzmocnienia, to na obniżonych parametrach. Dla dowódcy stacji i technika dyżurnego miało to oczywisty wpływ na jakość ogólnych parametrów osiąganych przez nią podczas pracy bojowej, co z kolei przekładało się na zarabiane pieniądze.
6. Rewolucyjna dioda waraktorowaJawor M2 był pierwszą polską stacją radiolokacyjną, gdzie konstruktorzy pokusili się o radykalne polepszenie parametrów traktu odbiorczego. Oczywistym sposobem jest zastosowanie takiego wzmacniacza b.w.cz. (bardzo wielkiej częstotliwości), który na wyjściu zapewni jak najlepszy stosunek sygnału użytecznego do szumu. Sęk w tym, że stosowane dotychczas wzmacniacze b.w.cz. (lampy o fali bieżącej), miały stosunkowo wysoki poziom szumów własnych. W Justynie postanowiono zmierzyć się z problemem budując wzmacniacz parametryczny. To urządzenie, w którym kluczową rolę spełniała dioda waraktorowa (pojemnościowa).
Jawor-M2 - Blok odbiorczy b.w.cz.: wzmacniacz parametryczny, lampa o fali bieżącej (LFB) i zasilacze. Skansen radiolokacji w Łomnicy - 05.06.2012.
Zasada działania wzmacniacza parametrycznego wyglądała tak: z jednej strony na tę diodę był podawany sygnał odbity od celu, a z drugiej tzw. napięcie pompy z odpowiednio dostrojonego klistronu. Napięcie to było oddawane sygnałowi użytecznemu, a więc ulegał wzmocnieniu. Niski poziom szumów własnych diody powodował bardzo istotne wyróżnienie echa celu, zobrazowanego na wskaźniku operatora.
Wszystko wydaje się banalnie proste w działaniu, lecz i tutaj trzeba było poznać słabe punkty urządzenia. Urządzenie było nadzwyczaj wrażliwe w kilku obszarach. Po pierwsze nie wolno było narażać go na uderzenia. Otóż we wzmacniaczu były obwody rezonansowe o stałych rozłożonych. Np. jednym z jego elementów był posrebrzany pręt, na który oddziaływała specjalna śruba. Jeżeli obudowa otrzymała niezamierzone, mocne “puk”, wszystko mogło się rozstroić. Do tego układ wymagał stabilnych warunków termicznych. Zapewnić je miało umieszczenie całości w termostacie. W praktyce grzałka podgrzewająca wnętrze się nie wyłączała. Wewnątrz termostatu panowała sauna, zamiast założonej temperatury. Z czasem przekonałem się, ze waraktor lepiej czuje się niedogrzany, niż przegrzany. Grzałkę definitywnie odłączyłem.
Bardzo poważny problem zaczynał się wraz ze zniszczeniem waraktora. Podejrzewano, że przyczyną przebicia łącza p-n jest zbyt rzadka wymiana zwieraków gazowanych, pracujących w przełączniku nadawanie/odbiór. Z czasem przekonano się, że głównym sprawcą awarii był zbyt silny sygnał sondujący wysyłany przez inną, niedaleko pracującą Justynę. Jego poziom był zbyt mały aby uruchomić zwieraki (i ochronić odbiornik) ale wystarczająco duży, aby uszkodzić waraktor. Rozwiązaniem miał być ogranicznik mocy zbudowany z wykorzystaniem diod PIN. Nie wchodząc w szczegóły wystarczy wiedzieć, że ich rolą miało być ograniczenie sygnału wejściowego podawanego na waraktor do wartości 0,7 V, czyli napięcia każdego półprzewodnika spolaryzowanego w kierunku zaporowym. Praktyka wykazała, że diody w sposób znaczący tłumiły sygnał odbity od celu a co gorsza one też ulegały uszkodzeniu. Pozostawało ryzykować i pracować bez tych, wątpliwej jakości ulepszeń zwłaszcza, że nawigatorzy przyzwyczajeni do tego, iż Justyna świetnie widziała, wymagali od niej najwyższych parametrów.
[ Do spisu treści. ]
7. Niezastąpiony RAWARNaprawy wzmacniaczy dokonywano wyłącznie u producenta, czyli w firmie RAWAR. Powodem był fakt, że tylko tam było właściwe wyposażenie. Wzmacniacze prawidłowo pracowały jedynie wtedy, jak do ich strojenia używano generatora i wobuloskopu firmy Hewlett Packard. Dlaczego były tylko tam? Trzeba pamiętać, że Jawora M2 produkowano w czasach, gdy państwa NATO utrzymywały ścisłe embargo na eksport zaawansowanych technologii elektronicznych w stosunku do państw Układu Warszawskiego. Słyszałem (nie wiem na ile prawdopodobne) legendy o tym, jakimi to tajemniczymi sposobami, mimo wszystko sprowadzano je do Polski. Były niezbędne, bo próby wykonywane na radzieckich odpowiednikach kończyły się niepowodzeniem.
Naprawa wzmacniaczy w Warszawie dla jednostki była kosztownym przedsięwzięciem. Były tajne, więc nie można było wysłać ich kurierami, czyli przy użyciu żołnierzy służby zasadniczej. Trzeba było więc na trasę liczącą ok. 500 km w jedną stronę, specjalnie wysyłać samochód. Do tego dochodził bardzo słony rachunek za naprawę. Próbowano więc łączyć wyjazdy z różnych batalionów, ale to przypadki sporadyczne. Z czasem w brygadowych warsztatach remontowych pojawiły się zachodnie odpowiedniki dla HP, ale na nich nigdy nie osiągano maksymalnych parametrów. W następnych latach, kiedy pojawiły się niskoszumowe tranzystory, problem stał się bezprzedmiotowy.
8. Kierunek - AstrachańPod koniec lat siedemdziesiątych na lotnisku w Redzikowie pojawiły nowoczesne MiG-23 MF o zmiennej geometrii skrzydeł. Był jednym z symptomów zjawiska nazywanego szumnie wdrażaniem “supertechniki” w WOPK. Jednocześnie w WRt pojawiły pogłoski o mającym pojawić się niezwykłych pod względem wyglądu oraz parametrów, kompleksach radiolokacyjnych produkcji radzieckiej. Potwierdzała ją rekrutacja żołnierzy zawodowych, którzy mieli stanowić pierwszą załogę tajemniczego urządzenia. Wtedy to zakończyła się moja współpraca zawodowa z nieżyjącym już - niestety - ppor Januszem P. Razem z innymi pojechał do Włodzimierza, leżącego 180 km na północny-wschód od Moskwy, na szkolenie z budowy i eksploatacji RLS 5N87 (K-66) “Karolina”. Ja zostałem dowódcą Justyny i byłem jedynym oficerem ją obsługującym. Zespołami prądotwórczymi opiekował się sierż. Adam R., świetny fachowiec i kolega.
Nie można powiedzieć, żebym miał powody narzekać na stagnację w sprawach zawodowych. Ledwo okrzepłem na nowym stanowisku a dowiedziałem się (był to rok 1979), że ja i moja stacja pojedziemy do Astrachania. Miałem zabezpieczać loty i naprowadzania pilotów z 28. plm w Redzikowie oraz 26. plm w Zegrzu Pomorskim, którzy mieli wykonywać realne strzelania do bezpilotowych celów nad poligonem w Aszułuku. Od tej pory - przyznać trzeba - skończyły się wszelkie kłopoty z pozyskiwaniem części zamiennych.
Z początkiem 1980 roku rozpoczęły się intensywne treningi jednostek, które miały brać udział w ćwiczeniu. Początkowo odbywały się w miejscach stałej dyslokacji. W lecie natomiast w gorącym okresie strajków, wydzielone samoloty, stacje radiolokacyjne i dywizjony rakietowe zostały przebazowane na lotnisko w Redzikowie. Moja załoga czasowo powiększyła się o dwóch poruczników z batalionu w Chojnicach, którzy mieli pomóc mi dbać o nienaganny stan techniczny Justyny. Skutek był taki, że mi całkowicie rozstroili układy TES (tłumienia ech stałych).
Kadra i żołnierze służby zasadniczej, zostaliśmy skoszarowani w miasteczku namiotowym na wschodnim skraju lotniska, jakieś 200 metrów od pasa startowego. Czym to skutkowało? Po kilkugodzinnym treningu zgrywającym, zaczynały się dzienno-nocne loty pilotów z 28 plm, nie uczestniczących w przygotowaniach. W efekcie do 2-3 godziny nad ranem mogliśmy tylko grać w brydża, bo ryk dopalaczy startujących samolotów nie pozwalał zmrużyć oka. I tak się stało, że gdy w ostatnich dniach sierpnia 1980 roku w Stoczni Gdańskiej podpisywano historyczne porozumienia, nasze zgrupowanie sformowało kilkukilometrową kolumnę. Nocą, aby nie przeszkadzać w normalnym ruchu drogowym, pojechaliśmy na rampę kolejową w Centrum Szkolenia Marynarki Wojennej w Ustce, gdzie załadowaliśmy się na eszelon.
9. Podróż przez “firanki Stalina”Jazda eszelonem do Astrachania była jednym z najciekawszych doświadczeń w moim życiu. Już sam załadunek ciężkich samochodów na lory był nie lada przeżyciem. Dwukrotnie zdarzyło się, że pod 20 tonowym wozem nr 2 (nadawczy) łamała się podłoga na wagonach typu RS. Cały pociąg był tak ciężki, że na ostatnim odcinku z Warszawy do Czeremchy poczciwa, wysłużona ciuchcia nie dała rady nas pociągnąć i czekaliśmy na pomoc innej lokomotywy. W Czeremsze zaś urwanie głowy: uwolnienie pojazdów z drutów mocujących je wagonów, przejazd na drugą bocznicę, załadunek na radzieckie wagony jeżdżące po szerokich torach i znowu mocowanie do wagonów 10 mm, przegrzanym stalowym drutem. Tam dołączyli do nas radzieccy oficerowie kontrwywiadu. Mówiliśmy na nich “Małczi, Małczi” (milcz, milcz). Bez komentarzy.
Podróż przez ówczesny Związek Radziecki nie obfitował w szczególne atrakcje. Praktycznie cały czas widoki zasłaniały nam tzw. “firanki Stalina”. Tak nazywaliśmy nieustające szeregi drzew i krzewów porastające obie strony torów. Były jednak momenty ciekawe. Jak nocą przejeżdżaliśmy przez Homel, widziałem startujące i lądujące prawie równolegle do torów bombowce Tu-22M. To samolot, który zasłynął jako przedmiot sporu podczas rozbrojeniowych negocjacji toczonych pomiędzy USA i ZSRR. Spór polegał na tym, czy należy go zakwalifikować jako samolot strategiczny czy (za czym optowali Rosjanie) jako taktyczny. Natomiast przejeżdżając przez Charków wyłapałem na tranzystorowym odbiorniku piosenkę Beatlesów!
Niesamowite wrażenie sprawiała także, licząca ponad 10 km długości Zapora Cymlańska zbudowana na potrzeby elektrowni na rzece Don. Nieopodal torów stał (pewnie zresztą stoi do tej pory) potężny pomnik Lenina, władczym gestem wskazujący na tę dumę dokonań hydrotechnicznych i energetycznych radzieckich władz. Jadąc dalej przed Wołgogradem mijaliśmy kolejne lotnisko, gdzie pierwszy i pewnie ostatni raz w życiu zobaczyłem w powietrzu samoloty Su-15. Wsławiły się one zestrzeleniem 1 września 1983 roku nad Kamczatką samolotu pasażerskiego Boeing 747 KAL 007 koreańskich linii lotniczych. Z Wołgogradu - bagatela - już tylko 450 km do Astrachania. Na tym odcinku, podczas jednego z przymusowych postojów, koło naszego eszelonu przejeżdżały wywrotki pełne arbuzów. Nasi chłopcy zatrzymali jedną z nich i podczas gdy jedni “bajerowali” kierowcę, inni pospiesznie uwalniali kiper z owoców...
[ Do spisu treści. ]
10. Pokaz sprawności i wiedzyKażda podróż przecież kiedyś się wreszcie kończy, więc i my dotarliśmy do Astrachania. Tam rozładunek i jazda na pozycję bojową przy miejscowym pułku radiotechnicznym, położonego jakieś dwa kilometry od lotniska. Dowódca batalionu mjr Górnicki stwierdził, że trzeba “towarzyszom” dać pokaz naszej sprawności. Pomimo zapadającego zmierzchu kazał rozwinąć naszą Justynę. Wzięliśmy się do roboty, lecz nikt jakoś jednak nie wziął pod uwagę, że na tamtej szerokości geograficznej ciemności zapadają znacznie szybciej, niż u nas. I stało się tak, że ciężki 16-metrowy system antenowy składaliśmy i podnosiliśmy przy świetle reflektorów wozu nr 3, bo “jedynka” i “dwójka” już były spięte falowodami. Ale zadanie zostało wykonane a Rosjanom faktycznie opadły “kopary”.
Nocowaliśmy w hotelu garnizonowym razem z mieszającymi tam rosyjskimi rodzinami. Przeżyliśmy tam podwójny szok. Otóż wiedzieliśmy co prawda, że w WC papieru nie spłukuje się jak u nas, tylko wrzuca do specjalnie przygotowanych koszy. Nie wiedzieliśmy tylko, jakie są tego skutki zapachowe... Druga sprawa to zachowanie żon rosyjskich żołnierzy zawodowych. Wpadały do naszych pokoi i nie zważając na zmęczonych, spoconych, półnagich mężczyzn, bezceremonialnie dokonywały istnej rewizji naszych rzeczy osobistych. Szukały atrakcyjnych dla siebie ciuchów. Nawet za bardzo się nie targowały o cenę. Ja za 80 rubli sprzedałem swoje pocerowane wranglery. Słowo!
Kolejne dni wypełnione były gorączkowymi przygotowaniami do ćwiczenia. Trzeba było skończyć uruchamianie stacji, podłączyć do niej wskaźniki wynośne dla nawigatorów. Przed Rosjanami należało zdać egzaminy ze znajomości sprzętu (nieznanego im Jawora M2!) przy czym należy podkreślić, że obejmowały one także żołnierzy służby zasadniczej. Musieli znać schemat blokowy stacji i jej zasadnicze parametry. Byłem z nich dumny: zdali na pięć. Któregoś dnia zobaczyłem nad sobą startujące, ciągle wtedy tajemnicze MiG-25. Dla mnie, niespełnionego pilota był to widok ekscytujący.
Z popołudniami bywało różnie: pierwszy wieczór spędziliśmy na przyjęciu wystawionym przez gospodarzy. Wracaliśmy stamtąd nieco “wstawieni” i kompletnie przemoczeni. Natomiast Rosjanie byli zachwyceni: przywieźliśmy im, pierwszy tutaj od kilku miesięcy deszcz. Zwiedzaliśmy także to egzotyczne dla Polaka miasto. Astrachań rozpościera się po obu brzegach Wołgi. W tamtych czasach łączył je tylko jeden most. Był strzeżony przez uzbrojone po zęby, ufortyfikowane posterunki policji. Dziwiliśmy się takim środkom bezpieczeństwa. Nie rozumieliśmy wtedy wyjaśnień mjr Górnickiego, który najwyraźniej wiedząc więcej, mówił eufemistycznie: “mały kraj - małe problemy; duży kraj - duże problemy”. Nie wiedzieliśmy, że wielonarodowy, wielokulturowy Związek Radziecki od zawsze borykał się ze zjawiskiem zwanym dzisiaj terroryzmem tyle, że wtedy o ewentualnych aktach przemocy nikt nie miał prawa się dowiedzieć. Wieczory najczęściej spędzałem w restauracji “Turystyczna”. Mając w kieszeni kilkaset rubli czułem się równie bogaty, jak pewien Gruzin, którego poznałem przy stole.
[ Do spisu treści. ]
11. Ośmiu strzelało do jednegoNadszedł długo wyczekiwany dzień lotów i strzelania. Najpierw z pobliskiego lotniska wystartował “miszeń”, czyli bezpilotowy cel Ła-15. Za nim poszły w powietrze dwa klucze naszych myśliwców: cztery MiG-23 MF z pilotami ze Słupska i cztery MiG-21 bis z pilotami z Zegrza Pomorskiego. Jak cienie lecieli za celem uformowani w dwa klucze. Po osiągnięciu rubieży ognia szansę na zestrzelenie miał właściwie tylko pierwszy strzelający. I jemu się to udało. Potem dowiedziałem się, że pozostali odpalili swoje rakiety właściwie już tylko na wiwat. Ja, moja stacja i załoga wykryliśmy wszystko, co było do wykrycia. Nawigator (mjr Stefan Krej ze Słupska) dziękował mi potem za sprawność stacji.
Praca bojowa w Astrachaniu nie była łatwa i prosta. Moim problemem była, stojąca 20 metrów ode mnie rosyjska stacja P-15. To radar pracujący w zakresie decymetrowym, który mocno “siał” zakłóceniami niesynchronicznymi na częstotliwości kanału B. Po kilku nieudanych próbach likwidacji zdecydowałem pracować wyłącznie na kanale A, który widział wprost fenomenalnie. Rosjanom nie udało się go oślepić zakłóceniami kombinowanymi (aktywne i pasywne jednocześnie), stawianymi przez ich samolot krążący nad poligonem w Aszułuku. Dzięki temu widziałem także efekt strzelania naszych rakietowców. Wyglądało to dość niewinnie: znacznik celu i rakiety zbliżały się do siebie w ogromnym tempie, potem łączyły i nagle zatrzymywały. Resztki obu widoczne były na wskaźniku jako powiększająca się plamka. Po opadnięciu na ziemię, wszystko nikło i było po sprawie.
Do kraju wracaliśmy w poczuciu własnej wartości i dobrze wykonanej roboty. Droga bardzo się nam dłużyła. Jak przekroczyliśmy granicę na Bugu, zobaczyliśmy krowy. - Słuchajcie, po polsku ryczą! - wołaliśmy prawdziwie wzruszeni.
[ Do spisu treści. ]
12. Szara rzeczywistośćPo powrocie z poligonu dopadła nas szara rzeczywistość. Preferencje w zaopatrzeniu materiałowym się skończyły. Wkrótce potem zresztą okazało się, że mojej stacji skończył się resurs międzyremontowy. Znowu trzeba ją było spakować na wagony (a w tym już byłem mistrzem) i wysłać do Wojskowych Zakładów Elektronicznych w Zielonce koło Warszawy. Zespoły prądotwórcze PAD-100 poszły do Wojskowych Zakładów Uzbrojenia w Grudziądzu.
Nie czekałem, aż skończy się remont mojej Justyny posiadającej dziesiąty numer fabryczny. W WZE przyjąłem “szóstkę”, wcześniej pracującą bodaj we Władysławowie. Uruchomienie stacji nie było sprawą prostą. Ekipa gwarancyjna była u mnie tak częstym gościem, że jej szef mjr Marian W. żartował, iż zakład nic nie zarobił na remoncie. Pobyt w Zielonce, pomimo zainstalowania kilku modernizacji, w niczym nie polepszył warunków eksploatacyjnych Jawora. Wręcz przeciwnie: pogłębiający się kryzys gospodarczy przekładał się na jakość krajowej elektroniki. Trudno byłoby wymienić wszystkie wynikające stąd kłopoty. Dla mnie dokuczliwym problemem była np. fatalna jakość lamp obrazowych polskiej produkcji, stosowanych we wskaźnikach panoramicznych. Luminofor zapewniał dobrą kontrastowość nie dłużej, niż przez kilkanaście dni. Potem operatorzy tracili wzrok z trudem wypatrując na ekranie blade cele. Jeżeli miało się fart, to można było wyfasować z magazynu zaopatrzenia lampę produkcji radzieckiej. Jej żywotność była co najmniej dwukrotnie dłuższa.
Podobnie rzecz się miała z lampami potencjałoskopowymi stosowanymi w układach tłumienia ech stałych (TES). W tym przypadku jednak skutki bywały poważniejsze z punktu widzenia pracy bojowej. W tamtych czasach, kiedy straszono nas atakiem rakiet samosterujące typu Cruise, częste były loty kontrolne samolotów TS-11 Iskra, odbywane na wysokości nie większej niż 100 metrów. Prawa fizyki powodowały, że stacja nie mogła ich wykryć nie dalej, niż 40-50 km od stacji, więc praktycznie znajdowały się w strefie odbić od przedmiotów terenowych. Kiepski potencjałoskop to brak tłumienia ech stałych, więc łatwo było o przepuszczenie, czyli nie wykrycie celu. A to groziło raportem służbowym i utratą premii, zwanej “miesięcznikiem” lub “szantażownikiem”.
[ Do spisu treści. ]
13. Zmęczenie materiału, czyli rozwód z “Justyną”Nieustanna walka z licznymi, ciągle powtarzającymi się awariami, które trzeba było usuwać natychmiast po otrzymaniu części zamiennych (nierzadko w nocy) spowodowała, że w końcu także u siebie zacząłem obserwować zjawisko “zmęczenie materiału”. Byłem już kapitanem i trzeba było poszukać etatu majorowskiego. Poza tym irytowało mnie, że dowodzą mną coraz młodsi, chociaż niekoniecznie mądrzejsi. Problem dotyczył zresztą większości ludzi techniki. Postrzegane to było jako skutek systemu negatywnej selekcji. Praktyka była taka, że jeżeli okazywało się, iż młody oficer jest kiepskim elektronikiem i nie nadaje się do pracy na sprzęcie, to szybko był kierowany na WKDO (Wyższy Kurs Doskonalenia Oficerów). Wkrótce potem trafiał do Akademii Sztabu Generalnego (ASG) w Rembertowie. Tak zlatywało mu na kursach kilka lat, z których przeważnie wracał na któreś z dowódczych stanowisk. Kto zna ówczesną pragmatykę kadrową wie, że w wieku trzydziestu kilku lat byłem już za stary, aby można planować dla mnie inną, niż techniczno-operacyjna ścieżka kariery. Proponowano mi przejście na stanowisko młodszego oficera operacyjnego, pełniącego dyżury na PłSD. Nie przyjąłem go, gdyż także miał to być etat kapitański. Majorowskich było mało i nic nie zapowiadało, aby któryś miał się zwolnić.
W tej sytuacji rozwiązaniem było przeniesienie się do JW. 2007 - 14 batalionu rozpoznania radioelektronicznego, którym dowodził mjr Bogdan Pliszka. Jednostka podlegała operacyjnie (później po zmianie numeru na JW 2962 2 brrel, także formalnie) pod 1 prrel w Grójcu. Tam nawet etat dowódcy kompanijnej Grupy Analizy Danych były “widełkami” kapitan/major. Właśnie w to stanowisko celowałem. Miałem opinię człowieka, który rozumie technikę, więc po jedenastu lat pracy w Wojskach Radiotechnicznych w październiku 1986 roku, bez większych trudności i ceregieli, uzyskałem zgodę na zmianę “barw klubowych”. W praktyce mało się zmieniło: ten sam kompleks koszar, ci sami znajomi a praca spokojniejsza, etat wyższy i pieniądze większe.
[ Do spisu treści. ]
14. Szef sztabu, czyli wielkie nieporozumienieMój tekst nosi tytuł “Wspomnienia radiotechnika”, więc powinien się skończyć na poprzednim rozdziale. Gdy jednak weźmie się pod uwagę, że w rozpoznaniu radioelektronicznym służyłem dziesięć lat uznałem, że choć w kilku słowach powinienem się do tego okresu ustosunkować.
W 14 brrel - jak postanowiono podczas rozmowy kadrowej z płk Stefańskim, ówczesnym szefem II Oddziału WOPK, objąłem stanowisko dowódcy Grupy Analizy Danych (GAD) w miejscowej kompanii, którą dowodził kpt Augustyn Pęcek - żywiecki góral. Dodatkowo powierzono mi opiekę nad Centrum Odbiorczym UKF. Współpraca układała się doskonale, znowu sprawdziłem się jako człowiek techniki. Wyremontowałem systemy antenowe, dzięki czemu poprawiłem słyszalności sieci dowodzenia lotnictwem taktycznym NATO w obszarze Bałtyku Zachodniego.
Wiosną 1987 roku zostałem skierowany do odbycia rejsu rozpoznawczego po Bałtyku i Morzu Północnym. Pozytywnie przeszedłem badania w Szpitalu Marynarki Wojennej w Gdańsku Oliwie i na początku września zaokrętowałem się na ORP Hydrograf.
Blackburn Buccaneer - brytyjski pokładowy samolot szturmowy (w służbie od 1961 do 1994 r.).
Zdjęcie wykonane w 1987 z pokładu ORP Hydrograf.
Kpt. Janusz Grzeszczuk (rok 1987) na pokładzie ORP Hydrograf w Ciśninie Kattegat - niestety widoczność była prawie zerowa.
Rejs trwał trzy tygodnie i obfitował w ciekawe wydarzenia. Najbardziej dramatyczne z nich miało miejsce podczas jednej ze sztormowych nocy. Płynęliśmy za konwojem NATO, który wypłynął z norweskiego Stavanger i zmierzał do portów niemieckich. Stan morza wynosił ok. 10 stopni w skali Beauforta. Przyrządy na mostku mówiły, że nasze przechyły wynosiły ok. 45 stopni. Wtedy właśnie w okolicach wyspy Helgoland z fregaty Braunschweig wypadł za burtę niemiecki marynarz. Kapitan Hydrografa zachował się lojalnie i przez dwie doby, wspólnie z innymi okrętami konwoju, uczestniczyliśmy w bezskutecznych - niestety - poszukiwaniach rozbitka.
ORP Hydrograf - 35 lat pod biało-czerwoną banderą - 2011 r.
W 1998 roku okazało się, że kompanijne GAD-y będą likwidowane, więc znowu musiałem szukać sobie pracy. Wśród propozycji było stanowisko szefa sztabu 1. batalionu rozpoznania radioelektronicznego w Dłużynie Górnej koło Zgorzelca, na co przystałem. Na miejscu okazało się, że na ówczesnym etapie istnienia jednostki nazwa zupełnie nie przystawała do charakteru działalności. Otóż większość sił i środków skierowane było do budowy bunkra powstającego opodal wiejskiego kościoła. Ponadto potwierdziły się pogłoski, że dowodził tutaj człowiek cierpiący na chorobę alkoholową. Z czasem okazało się, że prawdziwym złem i tragedią było to, iż o jego nałogu wiedzieli wszyscy przełożeni z dowództwem II Oddziału WOPK włącznie. Gdy rozmawiałem o tym z ówczesnym szefem sztabu grójeckiego pułku mjr Janem B., ten powiedział: “Nie poszedłeś tam żeby robić porządki. Zajmij się wyłącznie tym, co do ciebie należy.”
Pouczony przez szefostwo zająłem się wiec tworzeniem fikcji, bo niczym innym było tworzenie stert nikomu do niczego niepotrzebnych konspektów do szkoleń, które nigdy się nie odbywały. Dlaczego? Nie było kogo szkolić. Kadry zawodowej wciąż było jak na lekarstwo, każdy zajmował się budową bunkra. Po kilku latach sytuacja się poprawiła. Nowy dowódca batalionu mjr Marian P., docenił moją pracę. Za jego kadencji dostałem awans na stopień majora. Nie zmieniło to mojego, drastycznie krytycznego stosunku do pracy sztabowej.
A jakie były losy dowódcy batalionu? Z czasem polityka przełożonych polegająca na chowaniu głowy w piasek, najbardziej zemściła się na samym zainteresowanym. W końcu zdjęto go ze stanowiska a wtedy wszyscy się na niego “wypięli”. Zepchniętego na boczny tor, pozostawionego samemu sobie człowieka w końcu zwolniono do cywila, gdzie stoczył się kompletnie. Dzisiaj już nie żyje.
Podsumowując mój okres pracy na stanowisku szefa sztabu podkreślam, nie dawała mi ona oczekiwanej satysfakcji zawodowej. Odszedłem do rezerwy natychmiast, jak tylko pojawiła się propozycja podjęcia pracy w cywilu.
[ Do spisu treści. ]
15. Post scriptumNie twierdzę, że mój opis okoliczności w jakich odbywałem zawodową służbę wojskową, jest obiektywny. Przeciwnie, jest bardzo subiektywny i bardzo emocjonalny. Z żalem nie wymieniłem nazwisk wielu osób, które bardzo dobrze wspominam. Nie wiem, czy by sobie tego życzyły. Nie ma także nazwisk tych, których obecność w armii uważam (najdelikatniej rzecz ujmując) za rzecz najzupełniej przypadkową. Dla mnie to ludzie, którym - jak to się kiedyś określało - “wojsko życie uratowało”. Niech utoną w morzu niepamięci.
W czerwcu 2012 roku wykonałem serię zdjęć RLS Jawor M2 w Skansenie Radiolokacji w Łomnicy. Zapraszam do Galerii zdjęć WRiA.PL do albumu: p.t. “Jawor M2 w obiektywie mjr. rez. Janusza Grzeszczuka.
[ Do spisu treści. ]
Bibliografia: