Home – strona główna WRiA.PL – “Wspomnienia ...”.


Bielawa, 21 maja 2012 r.
Ostatnia aktualizacja: 23.02.2013 r.


 

ppłk w st. spocz. Józef Wrzesiński
 

Wspomnienia pioniera artylerii rakietowej OPL OK


 
 
 

ppłk w st. spocz. Józef Wrzesiński  


ppłk w st. spocz.
Józef Wrzesiński


     Czas ucieka, jestem coraz starszy, odchodzą w nicość ludzie mojego pokolenia, a wraz z nimi pamięć o ich życiu, ich dokonaniach i wydarzeniach, w których uczestniczyli.
     Do napisania swoich wspomnień skłoniła mnie inicjatywa oficerów byłego Szefostwa Wojsk Obrony Przeciwlotniczej Sił Powietrznych w osobach: Szefa WOPL SP Pana płk. dr. inż. Piotra Jurka i Pana ppłk. mgr. inż. Czesława Hruta.
     Przesłużyłem w tym Szefostwie 25 lat. Czy jest sens pisania o tym, co minęło? Myślę, że tak, gdyż słowo pisane utrwala pamięć i ratuje od zapomnienia. To dzielenie się z innymi swoimi przeżyciami. Cała literatura to przekazywanie sobie myśli.
 

 

Spis treści

 

1. Wstęp

Urodziłem się 20 listopada 1927 roku. Obecnie jest rok 2012. Ja mam 85 lat. Dane mi było żyć w ciekawym okresie historii. Były to lata burzliwe, pełne dziejowych wydarzeń. Żyłem dwanaście lat w II Rzeczypospolitej Szlacheckiej, przeżyłem II wojnę światową, dwa i pół roku robót przymusowych w Niemczech hitlerowskich, bombardowania alianckie, przejście frontu wojsk radzieckich, lata socjalizmu, rozpad Związku Radzieckiego i Układu Warszawskiego oraz 23 lata porządku solidarnościowo-kapitalistycznego.

Do wybuchu wojny we wrześniu 1939 r. mieszkałem z rodzicami w miejscowości Rossoszyca w powiecie sieradzkim. Ojciec został wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec już w październiku 1939 roku, a ja z matką w roku 1942. Do Polski wróciliśmy w maju 1945 r. Ponieważ zostały stworzone korzystne warunki do nauki, niezwłocznie przystąpiłem do ukończenia szkoły podstawowej. Następnie, co pół roku przerabiałem jedną klasę szkoły średniej. Takie wówczas stworzono możliwości dla młodzieży opóźnionej w nauce z powodu wojny. Maturę zdałem w liceum w Łodzi w czerwcu 1949 r. i niezwłocznie zdałem egzaminy do Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Zostałem przyjęty i szczęśliwy pojechałem do domu. Niestety, niebawem otrzymałem wezwanie do WKU i skierowanie do odbycia służby wojskowej. Trafiłem do Szkolnej Baterii Oficerów Rezerwy Artylerii (SBORA) przy pułku artylerii ciężkiej w Gnieźnie. W czerwcu 1950 roku wybuchła wojna w Korei i nastąpiło znaczne zaostrzenie sytuacji międzynarodowej. Po ukończeniu podchorążówki rezerwy we wrześniu 1950 r. mianowano nas na stopnie chorążych i zamiast zwolnienia do cywila rozkazem MON powołano nas do zawodowej służby wojskowej.

Tak los sprawił, że zamiast pedagogiem zostałem oficerem zawodowym Wojska Polskiego. W wojsku przesłużyłem 30 lat i odszedłem do rezerwy w stopniu podpułkownika. Pracowałem jeszcze 5 lat jako pracownik cywilny w służbie uzbrojenia Dowództwa WL i OPL OK. W 1985 r. wystąpiłem z PZPR, w wyniku czego musiałem odejść z pracy w Dowództwie Wojsk Obrony Powietrznej Kraju. Przepracowałem jeszcze 10 lat w Elektrociepłowni “Siekierki”, gdzie zajmowałem się obroną cywilną i ochroną zakładu. Emerytem stałem się w czerwcu 1995 r. po 48 latach pracy.

Wymieniłem powyżej w wielkim skrócie wydarzenia i rozdziały mego życia od dzieciństwa do emerytury. Każdy z tych rozdziałów wymaga rozwinięcia. O Polsce międzywojennej, o drugiej wojnie światowej, o Polsce socjalistycznej, o której napisano już wiele książek. Do dziś w prasie ukazuje się dużo różnych opracowań. W telewizji i radio jest wiele dyskusji polityków i dziennikarzy na te tematy. Lecz aktualna wydaje się stara prawda, że “punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. O tych samych wydarzeniach inaczej napisze, czy będzie mówił, wywłaszczony dziedzic, a inaczej jego robotnik, a jeszcze inaczej ktoś narodowości żydowskiej. Inaczej mówi polityk partii rządzącej, a inaczej partii opozycyjnej, chociaż każdy twierdzi, że mówi prawdę.

Ja chciałbym w swoim opowiadaniu podzielić się z czytelnikami swoimi przeżyciami, tym, co widziałem i słyszałem, w czym uczestniczyłem, bez przysłowiowego “owijania w bawełnę”. Najwięcej miejsca w swoim opowiadaniu przeznaczyłem służbie wojskowej, której poświęciłem 30 najlepszych lat swojego życia.

W niniejszym opowiadaniu o latach służby w Wojskach Obrony Przeciwlotniczej nie wymieniam nazw sztabów i jednostek, jak i nazwisk dowódców oraz terminów i bronionych obiektów, gdyż opisano to w wydanych już drukiem opracowaniach:

  • Wojska Rakietowe i Artylerii Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej - Spotkanie pokoleń Rakietowców - Przeciwlotników Mrzeżyno - Ustka 2-4 czerwca 1993. Wydawca - Szefostwo WR i Art. WLOP;
  • Wojska Rakietowe i Artylerii Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej - Zbigniew Olszański; Zarys historii 1959-1994. Poznań 1995.

2. W II Rzeczypospolitej

Wieś Rossoszyca, gdzie mieszkałem z rodzicami, to duża wieś, leżąca na skrzyżowaniu dróg Sieradz - Poddębice i Warta - Szadek. Była tam gmina, posterunek policji, poczta, straż pożarna, kościół parafialny i kilka sklepów. Wieś była przeludniona, było duże bezrobocie. Wiele rodzin nie posiadało ziemi ani stałej pracy. Ludzie chwytali się każdej pracy: w lesie, na szosach lub sezonowo przy pracach polowych u zamożniejszych gospodarzy, za nędzne wynagrodzenie, bo pieniądz na wsi był trudny do zdobycia. Dziewczyny szukały pracy jako służące lub sprzątaczki w Łodzi odległej o 50 km. Jeżeli znalazły prace, to miały miejsce do spania, wyżywienie i 20 zł miesięcznie za ciężką pracę.

Wieś była prawie samowystarczalna. Najpotrzebniejsze artykuły wytwarzano na miejscu lub w okolicy. Mielono zboże, obrabiano jęczmień, grykę i proso na kaszę. Z siemienia i rzepaku wytłaczano olej. W każdym gospodarstwie wypiekano chleb na własne potrzeby. Chowano krowy, trzodę chlewną i drób. Mieli więc własne mięso, jaja i nabiał.

Na wsiach byli krawcy, szewcy, kowale, stolarze, kołodzieje i inni rzemieślnicy. Swoje produkty sprzedawano na targach w miastach. Nie było żadnych punktów skupu. Rolnik kupował to czego sam nie był w stanie wytworzyć.

Potrawy były proste. Najczęściej spożywano barszcz z ziemniakami, różnego rodzaju kasze, fasole, maślankę, zsiadłe mleko z ziemniakami lub kaszą. Placki pieczone na płycie kuchennej itp. Mięso jedzono tylko w niedzielę.

W długie zimowe wieczory sąsiedzi zbierali się w jednym domu gdzie kobiety darły pierze lub przędły len na kołowrotkach a mężczyźni palili fajki i snuli przeróżne opowieści o dawnych czasach, o wojnach w których brali udział, o czarach, duchach, strzygach, wróżbach, palących się złotych pieniądzach ukrytych w ziemi itp. Śpiewano także przeróżne piosenki, smutne i wesołe, a także śmieszne i sprośne. Wiele tych dawnych piosenek pamiętam do dzisiaj. Lubiłem takie wieczory. Była to jakaś forma rozrywki, innej na wsi nie było. W lecie było weselej.

W tej okolicy nie było energii elektrycznej. Aby oszczędzać naftę do lamp, spać kładziono się o zmroku, a wstawano wraz ze wschodem słońca. Zapałkę dzielono na dwie (obecne nie dają się przekroić). Prace domowe i polowe były bardzo ciężkie, nie było żadnej mechanizacji. Wszystko wykonywano ręcznie. Każdy skrawek ziemi był wykorzystany. Po skoszeniu zboża zbierano ze ścierniska pojedyncze kłosy. Były kłótnie o granice.

W latach 1920-1939 (do wybuchu II wojny światowej) w Rossoszycy była 6-cio klasowa szkoła powszechna (tak się nazywała). Był kierownik szkoły i trzy nauczycielki. Lekcje religii prowadził ksiądz. Wobec uczniów stosowano kary cielesne: stanie lub klęczenie w kącie klasy podczas lekcji, bicie linijką po otwatrej dłoni itp. Wiejskim dzieciom nauka sprawiała duże trudności, gdyż ludnosć wiejska mówiła gwarą i tak mówiły dzieci. Np. mówiono “jo” zamiast “ja”, nie “ona”, “on” tylko “łuna”, “łun”, nie “jechał” tylko “jechoł” itp. Nie “kartofle”, “las”, “biegać” lecz odpowiednio “pyrki”, “bór”, “ciekać”. Dzieci nie wszystko rozumiały co mówił nauczyciel. Trudno im było mówić i pisać poprawnie. Większości dzieci w domu nikt nie pomagał, gdyż rodzice często byli analfabetami albo nie mieli czasu. Poziom nauczania także był niski, nauczyciele nie mieli pomocy szkolnych poza tablicą, kredą i linijką. Edukacja młodzieży wiejskiej kończyła się na 6-tej klasie. Na dalszą naukę mało kto mógł sobie pozwolić bo nauka i utrzymanie ucznia w mieście drogo kosztowały.

Wybuch II wojny światowej przerwał działalność szkół polskich. Niemcy pozamykali szkoły. Dzieciom polskim nie wolno było się uczyć. Taki stan trwał do końca okupacji niemieckiej. Gdyby Niemcy zwyciężyli w II wojnie światowej to wg ich planów Polacy powinni tylko umieć się podpisać i liczyć do stu.

W niedziele i święta przed wejściem do kościoła ustawiały się szpalery żebraków, często kalekich, ubranych w łachmany. Wyciągali ręce i głośno prosili o jałmużnę. Szczególnie dużo żebraków gromadziło się podczas uroczystości kościelnych np. w odpust. Ubodzy przychodzili także do domów, prosząc o posiłek lub o nocleg.

W lecie często przejeżdżały tabory Cyganów, składające się z kilku barakowozów. Urządzali obozowisko na skraju lasu i kwaterowali kilka dni. Pojawienie się Cyganów wzmagało czujność wśród mieszkańców. Cyganki z dziećmi na rękach chodziły, aby wyłudzać pieniądze za wróżenie, czasem kradły co się dało. Bywało, że ginęły krowy i konie z pastwiska.

W Rossoszycy i okolicach nie było żadnej opieki medycznej. Najbliższy lekarz był w miasteczku Warta oddalonym o 12 km. Aby lekarz przyjechał do ciężko chorego trzeba było zapłacić nie tylko za wizytę, ale także za jego transport i stracony czas na dojazd oraz wykupić leki. Na taki wydatek większość ludzi nie miała pieniędzy. Szpitala ludzie się bali lub unikali ze względu na koszty i nie tylko. Leczono się więc domowymi sposobami, ziołami, stawiano bańki, pijawki, upuszczano krew itp. Byli różni znachorzy i babcie mające swoje metody leczenia. Śmiertelność była duża, szczególnie wśród dzieci. Dzieci, poza nauką w szkole, zależnie od wieku miały swoje obowiązki w gospodarstwie. Powszechnie chodzono w trepach i onucach, także dzieci do szkoły chodziły w trepach lub boso.

Ojciec mój był gajowym, lecz stracił pracę, gdy ja miałem 2 lata. Rodzice pozostali bez środków do życia i mieszkania. Ciężko pracowali, aby się utrzymać. Ojcu kilka razy udało się wyjechać do Niemiec na sezonowe prace w dużych gospodarstwach rolnych. Takie wyjazdy organizowała gmina. Zawsze było więcej chętnych, jak zakontraktowanych miejsc. Dzięki temu rodzice kupili sobie kawałek ziemi i wybudowali mały dom.

Duże znaczenie w II Rzeczypospolitej miał status społeczny (materialny). Ludzi oceniano według stanu posiadania. Społeczeństwo było bardzo rozwarstwione. Byli książęta, hrabiowie, baronowie, panowie szlachta itp. Utytułowani uważali się za szlachetnie urodzonych. Mówiono, że mają błękitną krew. Do nich trzeba było zwracać się przez “jaśnie panie”, “panie dziedzicu”, “ekscelencjo” itp. Także nisko się kłaniać. Dobrze się żyło także urzędnikom państwowym, wojskowym, kolejarzom i nauczycielom. Na końcu byli robotnicy oraz małorolni chłopi. Między poszczególnymi warstwami była przepaść nie do pokonania. Małżeństwo bgatej panny z biednym kawalerem (i na odwrót) było nie do pomyślenia.

Te stosunki społeczne dobrze pokazane są w powieściach i filmach: “Chłopi”, “Noce i dnie”, “Ziemia obiecana”, “Trędowata” itp.

Jakie ogromne różnice były między żyjącymi obok siebie ludźmi obrazują poniższe dwa zdjęcia - pałac hrabiowski i zabudowania małorolnego gospodarza.


Pałac hrabiowski.
Pałac byłych dziedziców w m. Rożdżały. Obecnie dom dla dzieci upośledzonych. Foto: Józef Wrzesiński.
 


Zabudowania małorolnego gospodarza.
Zabudowania małorolnego gospodarza - 1939 rok. Foto: Józef Wrzesiński.
 

Takie ogromne różnice majątkowe były przyczyną niejednej rewolucji i buntu w różnych krajach. Miało to także konsekwencje w Polsce w pierwszych latach po zakończeniu II wojny światowej i zmianie ustroju społecznego. Stracili bogaci, zyskali biedni.

Na temat wydarzeń które działy się w latach 1930 - 1939 napisano już wiele. Mnie zastanawiają między innymi następujące zagadnienia:

Jak to się stało, że Hitler i jego ludzie w ciągu zaledwie kilku lat (1933 - 1938 ) zlikwidowali w Niemczech bezrobocie, przestawili gospodarkę na technologicznie nowoczesną produkcję, zaprojektowali i produkowali masowo nowoczesne uzbrojenie. Stworzyli nowoczesną liczna armię wyposażoną w sprzęt jakiego nie miało wówczas żadne państwo w Europie. Budowali drogi i autostrady. Podniósł się poziom życia ludności.

Skąd Niemcy wzieli na powyższe przedsięwzięcia potrzebne pieniądze? Dlaczego nie mogły tego uczynić takie bogate kraje jak Anglia i Francja, tóre wygrały wojnę, ściągały z Niemiec odszkodowania wojenne, posiadały rozległe kolonie, z których czerpały niemałe zyski.

Czechosłowacja w tamtych latach była lepiej uprzemysłowiona jak Polska, posiadała nowocześnie uzbrojoną armię, liczne fortyfikacje na granicach w górskim trudnym do zdobycia terenie. Pomimo tego, gdy Hitler postawił swoje żądania, Czesi nie podjęli walki, poddali się. Dlaczego? Bo kierowali się rozsądkiem a nie mrzonkami i honorem. Wiedzieli, że walki z Niemcami nie wygrają. Co zyskali: nie zgineli ludzie, ich miasta i wsie nie uległy zniszczeniu. Czesi podczas okupacji byli lepiej traktowani jak Polacy.

Jak postąpił rząd polski? Odrzucił współpracę proponowaną wcześniej przez Czechosłowację. Gdy Hitler zażądał przeprowadzenia autostrady przez wąski pas terytorium Polski, zachowywali się jak mocarze. Minister Spraw Zagranicznych Beck krzyczał: “Polska od morza odsunąć się nie da, ważniejszy jest honor!”. Minister Obrony Marszałek Rydz Śmigły krzyczał: “...nie oddamy guzika od munduru...” Czy nie mieli rozpoznania jaką armią i sprzętem dysponują Niemcy? Musieli zdawać sobie sprawę, że Polska nie ma szans obronić się przed Niemcami. Gdy Niemcy uderzyli, rząd polski, także Minister Obrony Rydz Śmigły, nie czekając na wyniki walk uciekli za granicę zostawiając armię na pewną klęskę a naród na cierpienie.

Puśćmy wodzę fantazji i co mogłoby być gdyby Polska podjęła z Niemcami rokowania a w ostateczności postąpiła tak jak Czesi? Być może nie byłoby paktu Ribentrop-Mołotow i wkroczenia Rosjan. Mogło nie być cierpień Polaków z terenów zajętych przez Rosjan. Mogło nie być Katynia. Polskie miasta nie byłyby zniszczone.

Kto postąpił słuszniej, Czesi czy Polacy? Niech każdy odpowie sobie sam.

[ Do spisu treści. ]

3. Wojna 1939 - 1945

3.1. W Polsce

We wrześniu 1939 r. była wyjątkowo piękna, słoneczna pogoda. Na niebie nie było żadnej chmurki. Noce natomiast były chłodne, a rano był szron. Dzień 1 września wypadł w piątek. Był to piękny, słoneczny, ciepły dzień i dzień rozpoczęcia nowego roku szkolnego. Dzieci przyszły do szkoły odświętnie ubrane (także ja). Nauczyciele ustawili dzieci w dwuszeregu, zagięto skrzydła i kierownik szkoły pan Jamroga oznajmił, że dziś rano Niemcy napadli na Polskę i jest już wojna. Nakazał przyjść do szkoły dopiero w poniedziałek, jeżeli nic się nie wydarzy. Niestety, w poniedziałek do szkoły nikt już przyjść nie mógł. Następny dzwonek w szkole odezwał się dopiero po 6 latach.

Sobota była jeszcze spokojna, jedynie w lasach zaczęło się gromadzić dużo wojska. Do mojego wujka, który miał radio kryształkowe na słuchawki i długa antena była z daleka widoczna, przychodzili oficerowie, aby posłuchać wiadomości, lecz w słuchawkach były tylko zaszyfrowane komunikaty o nalotach np. “Uwaga - XQ nadchodzi”, “Uwaga - 12 XX odchodzi”.

Będąc już oficerem nie raz myślałem, jak ci ówcześni dowódcy musieli się czuć mając zgrupowane w lasach jednostki i nie mając łączności z przełożonymi. Nie wiedzieli także nic o nieprzyjacielu.

W niedzielę 3. września od świtu szosa od miasteczka Warta przez Rossoszycę zatłoczona była wojskiem i uciekinierami. Na polach przy szosie oraz na podwórkach domów pełno było wojska, wozów, uciekinierów i koni. W lasach nadal zgrupowane było dużo wojska i taborów konnych. Rano ok. godziny 9-tej latał nad tym terenem na wysokości ok. 2 km jakiś pojedynczy samolot. Prawdopodobnie był to niemiecki samolot rozpoznawczy. Około godz. 11-tej od zachodu nadleciała grupa około 12-15 niemieckich samolotów bombowych. Leciały nisko ok. 200 m nad ziemią. Samoloty rzucały bomby, granaty oraz prowadziły ogień z karabinów maszynowych. Ich celem nie były zabudowania, lecz tłoczące się we wsi i na szosie wojsko oraz uciekinierzy. Chociaż było dużo wojska, lecz było ono bezsilne. Żołnierze strzelali z karabinów, lecz tylko narażali się na śmierć. Samoloty latały bezkarnie. Mogłem to obserwować, gdyż przed nalotem poszliśmy z ojcem do wujka, mieszkającego pod lasem, posłuchać radia. Dochodząc do jego domu zauważyliśmy nadlatujące z zachodu samoloty, a pod nimi pióropusze dymów od wybuchających bomb. “Daliśmy z ojcem nogę” i na czas dobiegliśmy na skraj lasu. Stojąc pod drzewami obserwowaliśmy ziejące ogniem samoloty, a na dole ludzi i żołnierzy na koniach, uciekających przez pola w stronę lasu (odległość około 1 km). Po kilku minutach samoloty wracały tą sama trasą, nadal ziejąc ogniem.

Było wielu zabitych i rannych tak wśród cywilów, jak i żołnierzy. Zabite konie, rozbite samochody i wozy konne. Paliło się kilka zabudowań. Powstała panika, strach i zamęt. Na szczęście tego dnia więcej nalotów już nie było. Po zapadnięciu zmroku wielu wystraszonych mieszkańców opuściło swoje domostwa i uciekło w okolice oddalone od szos prowadzących z zachodu na wschód. Także moi rodzice oraz dwóch braci mojej mamy z rodzinami i sąsiednia rodzina, załadowawszy na furmanki pościel, żywność, potrzebne wyposażenie oraz paszę dla koni, ruszyliśmy o zmroku na północ w ustronne miejsce. Tam biwakowaliśmy w lesie zamaskowani przed samolotami.

To było moje pierwsze zetknięcie z wojną. Miałem wówczas 12 lat i byłem przerażony. Już to przeżycie wzbudziło u mnie nienawiść do Niemców. Przerażenie w nas wszystkich wzbudzała myśl, że Niemcy zajmą te tereny i jak nas potraktują? Wytworzyła się taka psychoza strachu, że wiele ludzi uciekało na wschód. Liczyli, że Polska otrzyma pomoc od Anglii i Francji, z którymi miała układy o wzajemnej obronie i że Niemcy nie zajmą całego terytorium Polski. Wojska niemieckie zajęły Rossoszycę i ten rejon kraju już 5-tego września.

Okolica, gdzie biwakowaliśmy, była spokojna. Miejscowi ludzie opowiadali o brutalności niemieckich żołnierzy. Czas mijał, zaczęło brakować żywności i paszy dla koni. Obawiano się także o pozostawiony dobytek. Trzeba było wracać. Postanowiono wysłać kogoś na rozpoznanie. Nie było chętnych. Zdecydował się mój ojciec. Był parę razy w Niemczech na robotach sezonowych i język niemiecki znał na tyle, że potrafił się porozumieć. Nie miał więc takiego lęku przed Niemcami jak pozostali. W czwartek rano (6-go września) ojciec poszedł do Rossoszycy (około 20 km). Wrócił późnym popołudniem i przyniósł dobre wiadomości, że w Rossoszycy nie ma wojska. Przejeżdżają tylko czasem kolumny samochodów szosą w kierunku wschodnim. Postanowiono wracać. Późnym wieczorem kolumna czterech wozów ruszyła w drogę powrotną. Do domu dotarliśmy nocą bez przeszkód.


Mogiły żołnierzy poległych - Rossoszyca.
Mogiły żołnierzy poległych podczas nalotu samolotów niemieckich nad Rossoszycę w dniu 3 września 1939 r. Foto: Józef Wrzesiński - 2011 r.
 

Sąsiedzi, którzy nie uciekli, opowiadali, że wkraczający żołnierze niemieccy byli bardzo brutalni. Kilka osób pobili, chorego umysłowo Mieczysława Kaweckiego zastrzelili. Następnego dnia po naszym powrocie przybyli do wsi żandarmi. Zajęli duży dom państwa Szyszków, ogrodzony solidnym płotem z siatki (właściciele musieli się wyprowadzić). Założyli tam posterunek żandarmerii. Dołączył do nich polski policjant z Rossoszycy, który okazał się być narodowości niemieckiej. Z budynków gospodarczych zrobiono areszt. Przybył także niemiecki naczelnik urzędu gminy - po niemiecku “Landrat”. Pojawiły się także niemieckie urzędniczki w gminie i na poczcie. Miejscowa władza przeszła w ręce Niemców.

Nad Rossoszycą przelatywały w kierunku Warszawy eskadry 3-silnikowych samolotów transportowych. Po zdobyciu Warszawy Niemcy triumfowali. Dziwiliśmy się skąd w Rossoszycy tak wielu Niemców. Poubierali się w żółte mundury “SA”, mieli orkiestrę, defiladowali dumni ze sztandarami. Obchodzili zwycięstwo.

Jak wiadomo, Niemcy podzielili Polskę na dwie części. Zachodnią część włączyli do Rzeszy Niemieckiej. Na pozostałej części ziem polskich utworzyli tzw. “Protektorat”. Granica Rzeszy i Protektoratu przebiegała przez miasto Brzeziny, 22 km na wschód od Łodzi. Przedwojenną granicę między Polską a Niemcami zlikwidowano. Przyłączone do Rzeszy ziemie nazywano “Warthegau”. Łódź nazywała się “Licmanstadt”, a Rossoszyca “Roshagen”. Niemcy przystąpili do zniemczania terenów włączonych do Rzeszy. Zamknięto szkoły polskie. Polskim dzieciom nie wolno było się uczyć. Nauczycieli z Rossoszycy aresztowano, a kierownika szkoły Pana Jamrogę wywieziono do obozu koncentracyjnego w Dachau i zamordowano. Polakom zabraniano słuchać radia. Kto miał radio musiał je zdać na posterunek policji.


Mogiła zbiorowa chorych szpitala psychiatrycznego w Warcie.
Miejsce wiecznego spoczynku pomordowanych w 1940 r. przez Niemców pacjentów ze szpitala psychiatrycznego w Warcie. Foto: Józef Wrzesiński.
 

W dniach 2-4 kwietnia 1940 r. Niemcy zagazowali spalinami w specjalnie przystosowanych samochodach 499 chorych ze szpitala psychiatrycznego w Warcie (podczas ich przewozu do przygotowanej mogiły w lesie). 16-go czerwca 1941 roku w taki sam sposób zamordowano 83 osoby. Ich mogiła znajduje się w lesie około pół kilometra od szosy Warta - Rossoszyca.

Z Rossoszycy i okolic dużo ludzi wywieziono do Niemiec na przymusowe roboty. Już w październiku 1939 roku wywieziono dużą grupę mężczyzn, tych, którzy w poprzednich latach wyjeżdżali do Niemiec na roboty sezonowe. W grupie tej był także mój ojciec. Do 1941 roku pracowali oni przy budowie podziemnej fabryki prochu. Byli skoszarowani i żywieni ze zbiorowej kuchni. Nie otrzymywali zapłaty. Po zakończeniu budowy przydzielono ich do różnych zakładów pracy w pobliskim mieście Forst Lauzitz. Ojciec trafił do przedsiębiorstwa transportowego. Wozili zaopatrzenie do sklepów i różne półprodukty między fabrykami itp. Ojciec był pomocnikiem kierowcy. Ciężarówka była napędzana “holzgazem”. Tym paliwem były napędzane także samochody osobowe. Ciężarówka miała za kabiną kierowcy zamontowane urządzenie w kształcie walca średnicy około 50 cm i wysokości około 1,5 m. W kotle tym spalane było bezpłomieniowo drewno bukowe. Powstający gaz doprowadzany był do silnika i służył jako paliwo. Ojciec otrzymywał zapłatę 40 marek tygodniowo lecz musiałsię sam utrzymać. Wraz z dwoma kolegami niedoli wynajmowali pokój z kuchnią u Niemca, który miał kamienicę trzypiętrową i prowadził wynajem mieszkań. Otrzymywane wynagrodzenie wystarczało ojcu na utrzymanie. Otrzymywał kartki żywnościowe dla ciężko pracującego. Rozwożąc towary do sklepów także miał możliwości zaopatrzeniowe. Ojcu nieźle się wiodło, tyle, że musiał na piersiach nosić przyszyty znak z literą “P” i przez niektórych Niemców traktowany był pogardliwe.

Kościół w Rossoszycy czynny był do września 1941 roku. Którejś niedzieli podczas nabożeństwa Niemcy otoczyli kościół. Wychodzących selekcjonowano: silnie wyglądających i młodych zatrzymywano i wywieziono na roboty do Niemiec, pozostałych zwolniono. Księdza aresztowano w październiku 1941 r., a kościół zamknięto. Ksiądz został zamordowany w obozie koncentracyjnym na terenie Niemiec w maju 1942 roku.

Polskim rolnikom ziemie stopniowo zabierali Niemcy. Najpierw miejscowi, potem przyjezdni ze wschodu. Np. Niemiec, który przed wojną mieszkał w Polsce, nazwiskiem Lipelt, zabrał ziemie leżące na południe od wsi należące do 11 polskich rolników. Podobnie postąpił Krygiel, który zabrał szmat ziemi razem z cegielnią. Polscy właściciele tych ziem musieli u tych Niemców pracować.

Nasz domek, składający się z pokoju i dużej kuchni, znalazł się na terenie zawłaszczonym przez Lipelta. W naszym pokoju zakwaterował on polskiego dentystę, aby robił Niemcom zęby. Dobrze, że dentysta zgodził się, abyśmy (ja i mama) mogli mieszkać w kuchni. Kuchnię przedzielono kotarą w ten sposób, że powstała poczekalnia dla pacjentów. Pokój także przedzielono. W pierwszej połowie powstał gabinet dentysty, a za zasłoną mieszkał dentysta z żoną.

Do Rossoszycy przybyło kilka rodzin niemieckich z Ukrainy i Rumunii. Tutaj się osiedlili w domach odebranych Polakom.

Niemcy czuli się panami. Wszystko było im wolno. Przy każdej okazji zakładali mundury i urządzali przemarsze, wiece i zabawy. W każdym domu, zajętym przez Niemców, wisiała flaga ze swastyką.

W sierpniu 1942 roku z Warty przez Rossoszycę do Zduńskiej Woli przejeżdżały kolumny po parę autobusów. Wywożono Żydów z miasta Warty do getta w Zduńskiej Woli. W Warcie mieszkało bardzo dużo Żydów. W Zduńskiej Woli także. Przejazdy trwały kilka dni. Gdy na rynku w Zduńskiej Woli sprzedawaliśmy z mamą borówki (zaniesione tam na plecach 16 km), ulicą obok pędzono kolumnę Żydów z łopatami na ramionach. Śpiewali oni piosenkę, z której utkwiła mi w pamięci tylko jedna zwrotka:


“Nasz pan Hitler złoty uczy nas roboty
A ten Śmigły Rydz nie uczył nas nic.”
 

Na rynku było dużo ludzi. Patrzyliśmy na to z przerażeniem. Wśród ludności polskiej było wówczas przekonanie, że jak skończą z Żydami to nas będzie czekał ten sam los. W pożydowskich domach zakwaterowano Polaków, wysiedlonych z domów zajętych pod getto. Pozostałe kamienice Niemcy sprzedawali. Taką kamienicę kupił dentysta, który mieszkał u nas w domu w Rossoszycy. Kamienica ta uległa uszkodzeniu podczas wkraczania wojsk radzieckich i została rozebrana, a dentysta wyjechał na “Ziemie Odzyskane”.

Jak obecnie wycenić odszkodowanie za kamienicę nie istniejącą od 70 lat? Zniszczone były także kamienice w Warszawie, Wrocławiu i innych miastach. Światowe organizacje żydowskie głośno domagają się obecnie odszkodowań od Polski. Dlaczego siedzieli cicho, gdy Niemcy mordowali Żydów?

Gdzieś w połowie 1942 roku wprowadzono reglamentację żywności. Wprowadzono kartki żywnościowe. Zabroniono uboju bydła i świń pod karą śmierci. Pokątny ubój jednak był, Niemcy także musieli jeść. Kwitł przemyt artykułów żywnościowych do Łodzi, chociaż było to zabronione i karane. Ja z mamą radziliśmy sobie jak to było możliwe. Zbieraliśmy “owoce lasu” i sprzedawaliśmy w miastach. Mama robiła wieńce na zamówienie, ja hodowałem 20-30 królików. Głodu nie mieliśmy.

[ Do spisu treści. ]

3.2. Praca przymusowa w Niemczech

W listopadzie 1942 roku dostałem wezwanie na posterunek policji. Tam powiadomiono mnie, że mamy jechać do pracy w Niemczech. Kazano zabrać niezbędne rzeczy do ubrania, żywność na 2 dni i stawić się w poniedziałek o godz. 6-tej rano na posterunku. Gdy w wyznaczonym terminie stawiłem się na posterunku z odprowadzającą mnie matką, była tam już gromada ludzi, mężczyzn, kobiet i kilka furmanek. Wyszedł żandarm, wyczytał z listy nazwiska około 30 osób i oświadczył, że jest naszym konwojentem i że jedziemy do pracy w Niemczech. Mamy się jego trzymać, aby gdzieś nie zginąć. W razie ucieczki nas zastrzelą. Pożegnaliśmy się z odprowadzającymi, wsiedliśmy na furmanki, na ostatni wóz wsiadł jeszcze jeden żandarm-konwojent z karabinem i kolumna ruszyła. Miałem wtedy 15 lat. Na stacji kolejowej w Sieradzu załadowano nas do wagonu, stojącego na bocznicy. Po pewnym czasie doczepiono parowóz. Gdy na stację wjechał pociąg i się zatrzymał, doczepiono nasz wagon.

Jechaliśmy do zmroku. Już było prawie ciemno, gdy na jakiejś stacji odczepiono nasz wagon. Gdy pociąg odjechał kazano nam wysiadać. Gdy zobaczyłem napis na budynku dworca “Forst Lauzitz” bardzo się ucieszyłem, gdyż wiedziałem, że ojciec jest w tym mieście. Nazwę tę znałem z listów od ojca. Żandarmi ustawili nas w kolumnę i zaprowadzili na posterunek policji, ulokowano nas w areszcie. Gdy przed aresztem nasz “przewodnik” rozmawiał z miejscowym żandarmem, wystąpiłem z grupy i poprosiłem, czy mógłby powiadomić mego ojca i dałem mu kartkę z adresem firmy, gdzie ojciec pracuje oraz adresem ojca. “Przewodnik” powiedział miejscowemu żandarmowi o co pytałem. Kartkę zatrzymali.

Następnego dnia rano otrzymaliśmy po kubku gorącej kawy, po czym poprowadzono nas do Urzędu Pracy (Arbeitzamt). Przed urzędem zobaczyłem mego ojca z jakimś mężczyzną, który podszedł do naszego “przewodnika” i coś rozmawiali. Był to jakiś pracownik firmy, gdzie ojciec pracował. W budynku czekali już Niemcy - “kupcy”, aby odebrać zapotrzebowanych robotników. Po załatwieniu formalności zostałem robotnikiem firmy, w której pracował ojciec. Ojciec zabrał mnie na 3-go do mieszkania. Następnego dnia poszedłem do pracy. Przydzielono mnie jako pomocnika do kierowcy Włocha. Mówiono na niego “Italiano”. Był to wesoły człowiek w wieku około 30-tu lat. Stwierdzono jednak, że jestem za słaby do tej pracy (przewożone ładunki często były bardzo ciężkie). Trafiłem ponownie do Arbeitzamtu i skierowano mnie do fabryki włókienniczej. Była to przędzalnia. Trafiłem tam do obsługi maszyny, którą nazywano “wilkiem”. Było to oddzielne pomieszczenie na parterze z oddzielnym wejściem. Nakładane na taśmę różnego rodzaju surowce włókiennicze były rozdrabniane, mieszane i wydmuchiwane, jak urządzenia wytwarzające sztuczny śnieg. W pomieszczeniu tym był duży hałas i niesamowity kurz. Urobek trzeba było ładować w ogromne worki 80x80x200 cm. Praca trwała od godz. 6.00 do 16.00 z 30-to minutową przerwą na śniadanie i godzinną przerwą na obiad. Zarabiałem 35 marek tygodniowo. Praca była ciężka i bardzo brudna.

Ja zająłem miejsce pracy po Niemcu, który powołany został do wojska. Byłem jedynym Polakiem w całej fabryce. Pracował tam już miejscowy chłopak w moim wieku. Nazywał się Ginter Schoenfeld, mówiliśmy do niego “Ginda”. Cieszył się, że przyszedłem, bo jakiś czas pracował sam, było mu ciężko i nudno. Pochodził z biednej, wielodzietnej rodziny. Nie okazywał i chyba nie czuł się wrogiem Polaków. Szybko się zaprzyjaźniliśmy. On uczył mnie niemieckiego, a ja jego polskiego. Ja po dwóch latach nieźle mówiłem po niemiecku, a on z trudem wymawiał polskie słowa. Namówił mnie, abym znak “P” przypinał agrafką i mógł go zdejmować.


Znak “P” noszony przez Polaków podczas pracy niewolniczej w Niemczech
Znak “P” jaki Polacy w Niemczech podczas wojny musieli nosić przyszyty na piersi.
 

Jak byliśmy razem na mieście kazał mi zdejmować “P”. Wprowadzał mnie do kina, chociaż Polakom było to zabronione. Dzięki temu oglądałem kroniki z frontów. Szczególnie przykro mi było oglądać kroniki z Powstania w Warszawie. Chodziłem z nim do wesołego miasteczka, kąpać się w Nysie, która przepływała przez miasto oraz do słynnego ogrodu różanego. Bywałem także u niego w domu. Mieszkał w miejscowości Taubletz po wschodniej stronie Nysy - obecnie Tuplice. U nas w domu bywał często. Bardzo lubił placki ziemniaczane i odsmażane ziemniaki z maślanką, On takich potraw nie znał. We wrześniu 1944 roku powołany został do wojska. Gdy po roku 1989 próbowałem jego odnaleźć otrzymałem odpowiedź, że podczas wojny zaginął bez wieści.

W styczniu 1943 r. do Forstu przywieziono z Rossoszycy grupę kobiet do pracy w fabrykach, wśród nich była moja mama. Udało się ojcu załatwić, że zamieszkała z nami. Zarabiała 32 marki tygodniowo i żyło nam się zupełnie nieźle, gdyby nie strach, co dalej będzie z Polakami. Niemcy byli w tym czasie bardzo buńczuczni. Odznaczonych literą “P” traktowali jak niewolników. Wkrótce jednak wydarzenia wojenne sprawiły, że ich stosunek do nas zaczął się zmieniać na lepsze. Coraz więcej kobiet niemieckich chodziło w czarnych strojach. Coraz częstsze były alianckie naloty. Niebawem przyszła wiadomość o klęsce pod Stalingradem i utracie armii Paulusa. Wkrótce nastąpiły dywanowe naloty na Berlin i Hamburg. Duże wrażenie zrobiły dzienne przeloty dużych grup bombowców alianckich nad Forstem. Samoloty leciały na dużej wysokości grupami w kilkunastominutowych odstępach czasu. Całe niebo było popisane smugami kondensacyjnymi. Alarmy lotnicze były każdej nocy w godzinach od 23-ciej do 2-giej. Ludzie się budzili, uciekali do schronów i piwnic, przystosowanych jako schrony. My także żyliśmy w strachu, gdyż bomby nie wybierały.

Nie żądano nam już nosić znaku “P”, normalnie się do nas odnosili. Niemki w fabryce były nawet miłe dla mojej mamy.

15-go grudnia 1943 r. urodziła się moja siostra. Nie mogliśmy narzekać na opiekę medyczną. Mama miała badania kontrolne w miejscowej przychodni lekarskiej, poród w domu odbierała położna. Potem jeszcze kilka razy przychodziła do domu. Dla dziecka wydano wyprawkę. Dziecko było badane przez lekarza, było szczepione itp. Mama podczas ciąży miała dodatkową kartkę żywnościową.

W niedzielę, dla obcokrajowców, o wyznaczonej godzinie w kościele ewangelickim odprawiana była msza św. w języku niemieckim. Nie było spowiedzi, ksiądz kazał przypomnieć sobie grzechy, żałować i przeprosić Pana Boga. Potem, kto chciał, przystępował do komunii św.

Życie toczyło się “normalnie” do połowy stycznia 1945 roku. Któregoś dnia oświadczono, że wszyscy mężczyźni w następnym dniu zamiast do pracy mają stawić się o godz. 8-mej na rynku. Tam podzielono nas na grupy po około 20 osób. Każdą grupę przydzielono jakiemuś Niemcowi z “Volksszturm”. Grupy ruszyły przez Nysę na wschód. Szliśmy przez las około pół godziny od zabudowań miejskich. Za lasem pobraliśmy sprzęt z samochodu i kopaliśmy wytyczone już rowy strzeleckie. Każda grupa otrzymała kawał rowu do wykopania. Tak pracowaliśmy przy budowie polowych umocnień na przedmieściach miasta przez tydzień, może to było 10 dni. Pewnego dnia była bardzo gęsta mgła. Widoczność była na 20-30 metrów. Gdzieś około godziny 10-tej na pobliskiej szosie, prowadzącej ze wschodu do miasta, słychać było warkot silników. Po paru minutach zaczęto mówić, że to rosyjskie czołgi jechały w stronę miasta. Niemcy bardzo się przejęli, praca ustała. Nie wszyscy wierzyli, bo front był daleko, skąd tutaj Rosjanie. Po niedługim czasie od strony miasta dochodziły odgłosy wybuchów i strzelaniny. Teraz już nie było wątpliwości. Pracujący, tak jak my, Niemcy oraz pilnujący grup strażnicy Volksszturmu spanikowali. Porzucili piły, łopaty i inny sprzęt i ruszyli do miasta. Cudzoziemcy zachowywali się różnie, jedni mówili, żeby ukryć się w lesie, bo niebawem wejdą Rosjanie, inni wracali do miasta, bo mieli tam bliskich. Ja z ojcem także wróciliśmy do miasta. Po drodze nie widzieliśmy żadnych śladów walki. Dopiero, gdy dochodziliśmy do rzeki, okazało się, że most na Nysie został wysadzony w powietrze, w pobliskich domach powypadały szyby, a nawet okna. Policja kierowała ludzi na lekki most dla pieszych i rowerów, który znajdował się około 300 metrów z prawa. Dowiedzieliśmy się, że gdy czołgi (było ich kilka) zbliżały się, żołnierze pilnujący mostu zdetonowali założone już wcześniej ładunki. Czołgi, oddawszy kilka strzałów armatnich, pojechały w lewo w stronę odległego o kilometr mostu kolejowego. Tam podobno jeden czołg został zniszczony, a pozostałe odjechały w kierunku wschodnim.

W mieście wybuchła panika. W ciągu tego i następnego dnia większość Niemców uciekła. Miasto opustoszało. Jednakże nic się nie działo. Reszta niemieckich mieszkańców opuściła miasto. Pozostała tylko policja, Volksszturm i cudzoziemcy. Pojawiło się coraz więcej wojska. Budowali umocnienia, rozstawiono baterie artylerii itp. Do pracy już nikt nie chodził. Gdy jedliśmy obiad, a była to niedziela, nastąpił pierwszy nalot samolotów radzieckich. Samoloty bombowe latały nisko. Niemcy prowadzili ogień, ale żadnego samolotu nie strącono. Tego dnia było jeszcze kilka nalotów. My i pozostałe dwie rodziny polskie, które mieszkały w tym domu, uciekliśmy do piwnicy. Paliło się wiele domów w śródmieściu. Nocą było jasno od pożarów. Dołączyła do nas jeszcze jedna polska rodzina, która mieszkała blisko rzeki. W piwnicy domu była pralnia i pomieszczenie suszarni. Tam siedzieliśmy dzień i noc. W piwnicy było bezpieczniej, jak na piętrach w mieszkaniach.

Niebawem Rosjanie zajęli wschodnią część miasta i doszli do rzeki Nysy (Łużyckiej). “Nasz dom” oddalony był od rzeki około 15 kilometrów. Przez kilka dni trwały zacięte walki. Miasto było bombardowane przez samoloty i ostrzeliwane przez artylerię. Niemcy się odwzajemniali. Trwała intensywna wymiana ognia. Mury drżały od wybuchów, wyleciały szyby z okien. Wszędzie było pełno szkła, gruzu i dziur po pociskach. Strach był ogromny. Płakały dzieci, kobiety płakały i modliły się, co jeszcze wzmagał psychozę strachu. Do piwnicy, gdzie byliśmy, przez ścianę i klatkę schodową przylegał parterowy budynek łaźni publicznej. Gdy w tę łaźnię trafiło bomba myśleliśmy, że to koniec z nami. Zgasły świeczki, lampa naftowa spadła ze ściany. Zrobiło się ciemno. Nafta zaczęła się palić, podmuch powietrza wyrwał drzwi wyjściowe na klatkę schodową. W powietrzu było pełno pyłu wapiennego, dymu i kurzu. Ugaszono palącą się naftę i gdy opadł kurz zapalono świeczkę i stwierdzono, że nikomu nic się nie stało. Po wyjściu z innymi na zewnątrz zobaczyłem, że budynku łaźni nie ma. Na miejscu budynku był ogromny lej po bombie, a wokół gruz wymieszany z wannami, drzwiami itp. W ścianie klatki schodowej, przy wejściu do piwnicy zniknęła część ściany, a schody były zasypane gruzem. Łaźnia szczytem przylegała do parkanu, za którym był stary cmentarz. Teraz część parkanu runęła od podmuchu i “nasze” podwórko połączyło się z cmentarzem. Na tym cmentarzu żołnierze wycięli drzewa na linii strzału, co jakiś czas wtaczali tam armatę, oddawali kilka strzałów za Nysę, po czym zaczepiali armatę do ciągnika i szybko uciekali. Po kilku minutach na cmentarzu rwały się pociski radzieckiej artylerii. W naszej artylerii nazywa się to “działo koczujące”. Po paru dniach intensywność walki zelżała, nieco odetchnęliśmy. Mogliśmy wyjść do mieszkań i ugotować jakiś posiłek.

Dni mijały, czas się dłużył, narastały obawy, co będzie dalej. Był już chyba początek marca (straciliśmy rachubę czasu). Pewnego dnia wieczorem przyszło dwóch żandarmów, kazali wszystkim się spakować, bo musimy opuścić miasto. Każdemu pozwolili wziąć jedną walizkę lub paczkę. Zaczęto nas prowadzić w kierunku rzeki. Nasz strach narastał, gdyż ktoś powiedział, że Niemcy pędzą przed sobą ludzi w stronę wroga, a sami strzelają i kryją się za pędzonymi ludźmi. Baliśmy się, że będziemy żywą tarczą. Zaprowadzono nas na plac odległy od rzeki około pół kilometra. Był tam na środku placu ratusz, policja i areszt. Wprowadzono nas na podwórko aresztu, oddzielono kobiety od mężczyzn i wszystkich zamknięto w celach po kilka osób. Po pewnym czasie na podwórko wypuszczono wszystkich z cel. Okazało się, że było tam dużo ludzi, może ze sto osób lub więcej. Ustawiono nas w kolumnę, po bokach żandarmi i pomaszerowaliśmy w stronę dworca kolejowego. Strach nieco opadł, bo nie szliśmy w stronę frontu. Dziwne się wydawało, że budynki ratusza, posterunku i aresztu oraz dworca kolejowego nie były naruszone. Załadowano nas do krytych wagonów towarowych i pociąg ruszył w nieznane. Po niedługiej jeździe pociąg zatrzymał się w miejscowości Weiswasser (Białe Wody). Tam zaprowadzono nas do huty szkła, na hale, gdzie piece hutnicze były jeszcze gorące. Nareszcie się ogrzaliśmy, bo noc była zimna i bardzo zmarzliśmy. W tych ciepłych pomieszczeniach przebywaliśmy gdzieś do godz. 9-tej rano. Dano nam jakąś brukwianą zupę i po pajdzie chleba. Dla dzieci wydano ciepłe przegotowane mleko. Po posiłku podjechało kilka samochodów ciężarowych, na które załadowano kobiety i dzieci. Samochody odjechały. Znów była obawa, czy się jeszcze zobaczymy. Ustawiono nas trójkami w kolumnę, żandarmi po bokach i ruszyliśmy. Po drodze, gdy kolumna była na szosie nadleciały dwa szturmowce radzieckie. Mieliśmy stracha, że zrobią z nas masakrę. Samoloty leciały nisko, było widać czerwone gwiazdy pod skrzydłami. Żandarmi wmieszali się w kolumnę. Samoloty jednak nas nie zaatakowały. Przeleciały nad nami, nie czyniąc nam krzywdy. Późnym popołudniem doszliśmy na przedmieście jakiegoś miasta. Wprowadzono nas przez bramę, między jakieś baraki. Ucieszyliśmy się, bo nasze kobiety z dziećmi już tam były. Mama zaprowadziła mnie i ojca do pokoju, jaki już wcześniej naszej rodzinie przydzielono. Niebawem wydano zupę, chleb i po kawałku końskiej kiełbasy. Okazało się, że baraki, gdzie nas umieszczono, to były koszary Arbeitdinsu na przedmieściach miasta Cottbus. W każdym pokoju był głośnik, przez który ogłaszane były komunikaty. Np. w dniu przybycia tam, po kolacji, z głośników poinformowano, że dwa dni wcześniej był nocny nalot na miasto i są duże zniszczenia. Zgromadzeni w tych koszarach będziemy pracować przy odgruzowaniu ulic. Powiedziano także, że tej samej nocy zniszczone zostało miasto Drezno, gdzie zginęło dużo ludzi. Byli w tych koszarach zgromadzeni ludzie różnej narodowości: Polacy, Czesi, Włosi, a także Francuzi. Z rodzinami byli tylko Polacy.

Stołówka i kuchnia obsługiwane były przez obcokrajowców. Niemcy stanowili komendę obozu. Żadnych posterunków nie było, nikt nas nie pilnował, bramy były otwarte.

Śniadania były na stołówce, przeważnie jakaś zupa i chleb. Na obiad wydawano suchy prowiant w postaci chleba i jakiejś pośledniej wędliny, jak: żeberka, czarny salceson, kaszanka, końska kiełbasa, której mięso było czerwone i słodkie. Osłonkę stanowił papier pergaminowy. Czasem dostawaliśmy też jajo lub kawałek “szpeku” (słoniny). Kolacja była na stołówce, po powrocie z pracy. Moja mama była zwolniona z pracy, gdyż opiekowała się dzieckiem. Coś tam pomagała w kuchni. Podzielono nas na grupy 10 - 20 osób, pobieraliśmy sprzęt i szliśmy do pracy. Pierwszego dnia przyszedł po nas Niemiec z opaską na ramieniu i zaprowadził grupę na miejsce pracy. Był naszym kierownikiem, ale pracował razem z nami. Wyznaczył starszego grupy i na następny dzień już po nas nie przychodził, tylko wyznaczał miejsce, gdzie rano mieliśmy się stawić. Udrażnialiśmy zasypane gruzem jezdnie i chodniki lub zasypywaliśmy leje po bombach, w jezdniach i na placach. Przeszukiwaliśmy gruzy, domy, podwórka itp., czy nie ma gdzieś szczątków ludzkich. Bywało, że znajdowaliśmy zabitych pod gruzami, urwaną nogę, czy rękę, pomimo, że zaraz po nalocie działały tam ekipy ratowników. Znajdowane szczątki ludzkie kładziono na wóz, wywożono na cmentarz i umieszczano w zbiorowej mogile. W takiej ekipie, zajmującej się pochówkiem szczątków na cmentarzu, pracował mój ojciec. Ekip odgruzowujących ulice było wiele. Dużo pracy było na dworcu kolejowym, który był zupełnie zniszczony. Usuwano gruz, rozbite wagony, pogięte szyny kolejowe, słupy, zasypywano leje po bombach i układano nowe torowiska. Nie pamiętam, ile dni pracowałem przy odgruzowywaniu miasta. Następnie włączono mnie do ekipy, pracującej na starej części cmentarza, gdzie były duże leje po wybuchach bomb, rozbite grobowce, wyrzucone części trumien i kości ludzkie. Zasypywaliśmy leje po bombach, grzebaliśmy kości i trumny. Była to bardzo nieprzyjemna praca.

Podczas tego nalotu zniszczeniu uległa gdzieś jedna piąta część miasta, łącznie z dworcem kolejowym. Sądząc po gęstości lejów po bombach, można wnioskować, że był to tzw. “nalot dywanowy”. Zniszczenia byłyby dużo większe, gdyby ten bombardowany dywan pokrył się z terenem miasta. Duża ilość bomb spadła bowiem na park, leżący na przedmieściu. Leje po bombach stykały się z sobą. Przepływające przez park rzeka Szprewa wypełniła wodą zazębiające się z sobą leje po bombach, tworząc jakby odgałęzienia po obu brzegach.

Pracując na cmentarzu widziałem, jak niedaleko przelatywała grupa czterosilnikowych bombowców alianckich. Leciały na wysokości około 1 - 1,5 km. Niemcy otworzyli ogień. Jeden z samolotów zaczął dymić, zawrócił i spadł. Widać było w oddali słup czarnego dymu. Radzieckie samoloty myśliwskie typu Jak-9 często krążyły nad miastem. Stosowały manewr przeciwartyleryjski kursem i wysokością. Niemcy prowadzili do nich ogień bez skutku. Często obserwowaliśmy taką walkę. Nocami nad miastem latały radzieckie samoloty typu “Kukuruźnik”. Zrzucały jedną lub dwie bomby świetlne. Po chwili ustawał warkot silnika, a słychać było świst i wybuch bomby, a po chwili znów głośny warkot silnika. Samoloty te wisiały nad miastem całe noce. Co jeden odleciał, to przylatywał następny. Było to nie do zniesienia, środek nocy spędzaliśmy w parku, w rowach wykopanych w pewnym oddaleniu od “naszych” baraków.

Miasto Cottbus leżało ok. 20 km od linii frontu, przebiegającego przez sąsiednie miasto Forst. Pewnego dnia około godz. 8-mej rano nadleciała nad miasto grupa ok. 20 bombowców radzieckich. Miasto zaczęło się palić. Scenariusz podobny, jak w Forście. Wybuchła panika i strach. Nad ranem obudził nas, dochodzący ze wschodu huk dział. Miasto Cottbus nie było przygotowane do obrony. Nie widać było żadnych umocnień, ani ich budowy. Mieliśmy nadzieję, że teraz już będziemy wyzwoleni. Przed południem zjawili się funkcjonariusze Volksszturmu z karabinami. Zarządzono zbiórkę z rzeczami osobistymi. Ustawiono nas w kolumnę i poprowadzono przez całe miasto na jego zachodnią stronę. Tam ulokowano nas w jakiejś dużej hali sportowej. Były tam gęsto ustawione trzypiętrowe łóżka z niezaścieloną pościelą. W szafkach były rzeczy osobiste, jak szczoteczki do zębów, ręczniki, przybory do golenia, chleb, konserwy itp. Wyglądało to tak, jakby poprzedni mieszkańcy tej hali opuścili ją w trybie alarmu i już do środka nie wrócili po rzeczy osobiste. Z tyłu hali, za ogrodzeniem, były ogródki działkowe, a z północnej strony za płotem z siatki - lotnisko wojskowe, na którym był duży ruch samolotów. Bardzo baliśmy się ataku samolotów radzieckich, ze względu na sąsiedztwo lotniska, były różne domysły, kim byli mieszkańcy tej hali i co się z nimi stało, że tak pozostawili swoje rzeczy. Reszta dnia minęła spokojnie, noc także. Powstało jednak nowe zmartwienie. Na tej kwaterze oblazły nas pchły. Nocą gryzły niesamowicie, nie dając nam spać. Pchły prześladowały nas jeszcze przez jakiś czas po opuszczeniu tej hali.

Około godz. 9-tej pojawili się funkcjonariusze Volksszturmu, ustawili nas w kolumnę i poprowadzili w nieznane. Szliśmy drogą nieutwardzoną wzdłuż lotniska. Tuż za płotem lotniska, w jego osi, było pod lasem niewielkie wzniesienie, a na nim gniazdo przeciwlotniczych czterolufowych karabinów maszynowych. Widzieliśmy kilka takich karabinów okopanych i zamaskowanych, rozmieszczonych w pewnych odległościach. Po pewnym czasie doszliśmy do szosy, idącej w kierunku północno-zachodnim. Szosa prowadziła przez jakieś tereny podmokłe, poprzecinane rowami i szerszymi strumieniami. Na dużych odcinkach szosa znajdowała się na dość wysokim nasypie. Po przekroczeniu rzeki Szprewy we wsi Fehrow zrobiono nam odpoczynek. Co kto mógł, to zjadał. Od gospodarza kupiliśmy trochę żywności, między innymi kurę. Funkcjonariusze Volkssturmu się wymienili. Przejęli nas nowi “przewodnicy” i o zmroku kolumna ruszyła. Teraz droga wiodła szeroką duktą przez lasy. Zrobiło się zupełnie ciemno. Widać było tylko plecy dwóch szeregów przed sobą i niebo nad duktem między koronami drzew.

Było już sporo po północy, gdy stwierdzono, że przy naszej kolumnie nie ma żadnego Niemca z Volksszturmu. Kolumna się zatrzymała. Byliśmy bardzo zmęczeni. Po upewnieniu się, że nasi konwojenci zniknęli, na czole kolumny zebrało się kilku mężczyzn i po naradzie zdecydowali, aby małymi grupami rozejść się i ukryć w gęstych miejscach lasu. Czekać na przejście Rosjan. Gdyby ktoś wpadł w ręce Niemców, nie mówić, że w lesie są jeszcze inni. Oddaliliśmy się 200 może 300 metrów od miejsca na dukcie. Był tam wysoki sosnowo-świerkowy las o gęstym podszyciu. Przedrzemaliśmy do rana przytuleni do siebie pod rozłożystym świerkiem. Gdy zrobiło się widno stwierdziliśmy, że w niewielkiej odległości las się kończy, są pola uprawne, a w odległości pół km widać wieś. Mama postanowiła ugotować kupioną poprzedniego dnia kurę. Nie pamiętam, skąd wziął się garnek i woda. Lecz kura została ugotowana i mieliśmy bardzo smaczny rosół i po kawałku mięsa. Za dużo nie pojedliśmy, gdyż trzeba było podzielić się z towarzyszami niedoli. Gdy skończyliśmy posiłek dało się słyszeć, jakby ktoś grał na harmonii. Pomyśleliśmy, że to nierozsądne, bo Niemcy mogą nas wykryć. Ktoś pobiegł w tamtym kierunku. Po chwili powrócił z radosną nowiną, że duktą na wozach jadą rosyjscy żołnierze i grają na harmoszce.

[ Do spisu treści. ]

3.3. Wyzwolenie i powrót do Polski

Większość z nas pobiegła na spotkanie Rosjan. Zewsząd nadbiegali ludzie, kolumna wozów się zatrzymała. Było radosne powitanie wyzwolicieli. Od Rosjan dowiedzieliśmy się, że przez wioskę przeszli już nocą Rosjanie. Niemców tam nie ma. Część osób została w lesie, w tym także moja mama z dzieckiem. Ja z ojcem i wielu innych poszliśmy do wsi za kolumną wozów z wojskiem. We wsi powstało wielkie zamieszanie. Żołnierze kazali nam brać od Niemców, co tylko chcemy. Zabierano rowery, żywność oraz wozy z końmi. Niemcy bronili dobytku, ale żołnierze rosyjscy im to tłumaczyli za pomocą kolb karabinów i pięści. Ja z ojcem wzięliśmy wóz z koniem, na który w lesie zabraliśmy mamę i kilka osób. Uradowani ruszyliśmy w drogę powrotną.

Gdy dotarliśmy do miejscowości, gdzie poprzedniego dnia wieczorem odpoczywaliśmy, zastaliśmy tam dużo wojska. Wóz i konia zaraz nam zabrano. Kobiety i dzieci umieszczono w jakimś domu, a mężczyzn zapędzono do robienia dojazdu do zbudowanego mostu pontonowego na rzece Szprewie. Stały most był zerwany. Na szosie stały kolumny samochodów. Nie mogły dojechać z szosy do mostu pontonowego, bo teren był rozmokły i samochody grzęzły w głębokim błocie. Znosiliśmy ze wsi różne belki, drzwi od stodół, deski, płoty z desek i co się tylko dało. W końcu droga była gotowa. Kolumny samochodów ruszyły i jechały całą noc. Nas zwolniono, przespaliśmy noc i rano, zaopatrzeni w żywność i wypoczęci do wieczora dotarliśmy do Cottbus. Noc spędziliśmy w jakimś dużym mieszkaniu, z którego uciekli jego mieszkańcy Niemcy. Rano ruszyliśmy szosą do miasta Forst. Szło nas trzy rodziny i samotny pan. Razem było nas 10 osób. Wszyscy byli z Rossoszycy. Podczas całej tułaczki od wyjazdu z Forstu trzymaliśmy się razem, wzajemnie się wspierając.

Po drodze mijaliśmy kolumnę polskich żołnierzy II Armii Wojska Polskiego. Były to jakieś tabory. Cieszyliśmy się na widok polskich żołnierzy, jednakże przykro było patrzeć na to wojsko. Wozy ciągnęły nie tylko konie lecz także osły, krowy a nawet wielbłądy, które zaprzęgnięte do wozu wyglądały dziwacznie. Żołnierze byle jak umundurowani wyglądali bardzo biednie.

Przeszliśmy już parę kilometrów od miasta Cottbus, gdy zatrzymała się ciężarówka. W kabinie był oficer radziecki i żołnierz kierowca. Oficer zapytał kim jesteśmy i dokąd idziemy. Ktoś żartobliwie powiedział, że do Polski. Oficer się roześmiał i powiedział, że do Polski nas nie zawiezie, ale do Forstu może nas zabrać. Załadowaliśmy się na pakę ciężarówki i po niedługim czasie byliśmy w Forście.

Po dotarciu do naszych mieszkań zastaliśmy je w takim stanie, w jakim je zostawiliśmy. Okna bez szyb na noc zawieszaliśmy kocami, a w dzień było już ciepło. Natomiast mieszkania opuszczone przez Niemców były splądrowane. Bielizna z szaf rozrzucona na podłodze, porozbijane zastawy stołowe, porozbijane szkło w meblach. Zaczęto się zastanawiać, jak wrócić do domu w Polsce. Pociągi nie jeździły, nie działała żadna komunikacja. Trwała jeszcze wojna. Były dwie możliwości: czekać aż uruchomią komunikację kolejową lub wracać na własną rękę. Postanowiono zdobyć konia, wóz i wracać wozem. Zaczęto więc przygotowania. Pakowano, co było do zabrania do domu i co będzie potrzebne w takiej podróży. Trwało to ok. tygodnia. W mieście kręciło się sporo żołnierzy. Przeważnie byli pijani. Przychodzili do nas często. Niektórzy nastawieni byli przyjaźnie, ale byli także złośliwi i nastawieni wrogo. Kiedyś żołnierz, poczęstowany dobrą domową zupą, następnego dnia przyniósł nam parę pomarańczy. Twierdził przy tym, że u nich w fabrykach produkują tego dużo. Inny nakładł w prześcieradło słoików z przetworami owocowymi, których w piwnicach było dużo. Gdy wchodził po schodach z piwnicy, prześcieradło pękło. Słoiki się potłukły, a całe schody zalane były kompotami zmieszanymi z potłuczonym szkłem. Żołnierz sobie poszedł, a my musieliśmy zrobić porządek, żeby Niemcy , jak wrócą, nie pomyśleli sobie brzydko o nas.

Przez tydzień poznaliśmy obyczaje żołnierzy radzieckich. Wiedzieliśmy, że za wódkę można było z nimi wiele załatwić. Ojciec i sąsiad Ciesielski rozwozili dawniej zaopatrzenie do sklepów. Wiedzieli, gdzie znaleźć alkohol. Zgromadzili więc na podróż sporą ilość spirytusu. Ojciec odnalazł znajomego, który pracował wraz z żoną w dużym gospodarstwie rolnym w pobliskiej wsi. Pochodził on także z okolic Sieradza. Dogadaliśmy się, że będą wracać razem. Przygotowano dwa duże i solidne wozy oraz 2 konie, które były ukryte w zabudowaniach gospodarczych. Urządzono także w wozie sprytny schowek na spirytus. Ja znalazłem w jakimś sklepie mapę samochodową, bardzo dokładną. Umówionego dnia, jeszcze było ciemno, oba wozy podjechały pod naszą kwaterę. Szybko załadowaliśmy przygotowane rzeczy i gdy żołnierze jeszcze spali, opuściliśmy miasto.

Pierwszy dzień jechaliśmy bez przygód. Nocowaliśmy w jakimś gospodarstwie, oddalonym nieco od szosy. Następnego dnia około południa przejeżdżaliśmy przez jakieś miasteczko i zatrzymali nas żołnierze. Powiedzieli, że rekwirują dla potrzeb armii oba konie. Nie było rady, grozili bronią, konie zabrali. Uprosiliśmy tylko, aby nie zostały nasze wozy na ulicy. Pozwolili wjechać na jakieś podwórko. Nie upłynęło wiele czasu, jak podszedł do nas jakiś żołnierz i zagadał, że mamy wozy bez koni. “Żałował”, że nas spotkało takie nieszczęście, ale żeby się nie gniewać, bo armii potrzebne są konie. Powiedział, że jego kolega opiekuje się dwoma końmi, ale do armii się nie nadają, bo są pokaleczone i chore. Kolega by nam je oddał, ale za spirytus lub wódkę. Powiedzieliśmy, że nie mamy, ale postaramy się o spirytus. Pokazał, gdzie jego znaleźć i poszedł. Za parę minut wyciągnięto 2 butelki spirytusu i  ojciec ze znajomym poszli targować. Przyprowadzili 2 potężnej budowy konie, które wyglądały nieciekawie. Miały otwarte rany, poobcieraną skórę, brudne i zaniedbane. Zaprzężono je do wozów i powoli ruszyliśmy.

Jechaliśmy do wieczora, na noc zatrzymaliśmy się w jakimś gospodarstwie z dala od szosy. W tej wsi byli jeszcze Niemcy, którzy nie uciekli. Konie trafiły do stajni, dostały dobry obrok, zajęto się opatrzeniem ran, które okazały się nie takie groźne. Niemcy przynieśli jakieś środki do smarowania ran. Następnego dnia padał deszcz. Postanowiono tego dnia nie ruszać w dalszą drogę, aby konie wypoczęły i ludzie także.

Następnego dnia była piękna słoneczna pogoda. Ruszyliśmy w drogę. Po paru godzinach dojechaliśmy do jakiejś miejscowości, położonej z prawej strony szosy. Widać było stację kolejową, pociągi ze sprzętem wojskowym oraz dużo wojska. Gdy mijaliśmy już tę miejscowość, zjawiło się kilku żołnierzy, zatrzymali nas i kazali wjechać do znajdującego się obok szosy jakiegoś dużego gospodarstwa. Twierdzili, że jest wiosna, trzeba uprawiać ziemię itp. Znając ich z poprzednich spotkań wiedzieliśmy, że nie chodziło im o uprawę ziemi, lecz na wozach siedziało 5 kobiet i to był powód, że chcieli, abyśmy wjechali do ich gniazda. Myśmy żądali spotkania z ich dowódcą i tłumaczyliśmy, że mamy niemowlę i dwoje małych dzieci itp. Nagle nad miejscowość nadleciały dwa niemieckie samoloty nowego typu o dwóch kadłubach, typu Vockervolf. Na stację spadło parę bomb, nasi prześladowcy nas zostawili. Rosjanie natychmiast zapalili świece dymne. Zadymiono całą okolicę, także rejon, gdzie stały nasze wozy. To nas uratowało, gdyż natychmiast odjechaliśmy tak szybko, jak tylko się dało. Na najbliższym postoju zdecydowano, że dalej trzeba jechać drogami, które na mapie nie miały koloru czerwonego oraz omijać miasta. Trwało to będzie dłużej, ale będzie bezpieczniej. Wojska w tych stronach było dużo, gdyż niedalekie miasto Wrocław otoczone, ale jeszcze walczyło.

Podobnych zaczepek ze strony żołnierzy radzieckich było jeszcze kilka. Ratował nas posiadany spirytus. Trunek ten szczególnie pomógł nam, gdy na przedmieściu Głogowa czekaliśmy na przejazd przez rzekę Odrę. Przez most pontonowy przejeżdżały co jakiś czas różne kolumny wojskowe. Nas, żołnierze kierujący ruchem, nie chcieli przepuścić. Czekaliśmy długo na poboczu. Dopiero, gdy dostali po pół litra spirytusu, kazali nam jechać. Pokład mostu (jezdnia) leżał na długich łodziach, ustawionych obok siebie i zacumowanych na linach. Na most pojazdy wjeżdżały pojedynczo. Most się uginał i pojazd jechał stale pod górkę. Przez tę przeprawę wszyscy musieli zejść z wozów, a woźnica na przedzie idąc, prowadził konia.

Przejeżdżaliśmy tylko przez przedmieścia Głogowa. Miasto było bardzo zniszczone. Po minięciu przeprawy przez Odrę, po lewej stronie szosy mijaliśmy niewielkie wzniesienie gruntu. Na horyzoncie widać było wystający nad ziemię betonowy bunkier, a na jego przedpolu aż do szosy, którą jechaliśmy, leżały ciała zabitych rosyjskich żołnierzy. Było ich dużo. Dziwiliśmy się, że minęło już dużo czasu od walk nad Odrą, a ciał zabitych dotychczas nie pochowano. Nadal jechaliśmy drugorzędnymi drogami i omijaliśmy większe miejscowości. Kierowaliśmy się na Rawicz - Krotoszyn - Ostrów Wlkp. Nie mieliśmy już incydentów z żołnierzami radzieckimi. Gdy dojechaliśmy do Rawicza czuliśmy, że jesteśmy już w Polsce. Na postojach ludzie przyjaźnie się do nas odnosili. Dziwili się, że wracamy w taki sposób. Koniom rany się już zagoiły, nabrały sił i jechało się szybciej. Jechaliśmy już główną szosą przez Krotoszyn, Ostrów, Kalisz. Do Sieradza dotarliśmy 9-go maja ok. godziny jedenastej. Na mieście powiewały biało-czerwone flagi, a ulicą, którą jechaliśmy szedł pochód ludności z orkiestrą i flagami.

Dowiedzieliśmy się od przechodniów, że ogłoszony został koniec wojny. Radość była wielka. W Sieradzu obok dworca wysiadła, jadąca z nami pani ze Zduńskiej Woli. Na rogatce pożegnaliśmy się z jadącymi drugim wozem. Pojechali oni w kierunku Złoczewa. W Rossoszycy wysiedli nasi towarzysze niedoli (Ciesielscy i Leśniak). Wielkie było zdziwienie rodziny i sąsiadów, gdy nas zobaczyli.

Do naszego domu dojechać nie mogliśmy, gdyż droga dojazdowa (ok. 200 m) była zaorana i rosły tam kartofle. Wjechaliśmy do brata mamy, który mieszkał obok. Wokół domu nie ocalało nic. Wszędzie rosły kartofle. Nie było drzewek, płotów, budynku gospodarczego, ani nawet ścieżki do domu. Tak wykorzystał należący do nas kawałek ziemi brat mamy myśląc, że my już nie wrócimy. Na dachu brak było połowy dachówek. Nie było okien ani drzwi. W podłodze pokoju były wyrąbane dziury. Dowiedzieliśmy się, że po wyprowadzeniu się dentysty do Zduńskiej Woli Niemcy w naszym domu zakwaterowali niemieckich uciekinierów z Ukrainy. Rosyjscy żołnierze urządzili tam łaźnię (banię). To oni wyrąbali dziury w podłodze, aby tam ściekała woda, którą się polewali.

Dwa okna i jedne drzwi jeszcze tego samego dnia przyniósł sąsiad, który je zabrał. Po pozostałe musieliśmy chodzić i odbierać, gdy powiedziano nam, kto je zabrał. Oddawali, przepraszając, bo myśleli, że już nie wrócimy. Tak odebraliśmy także część mebli. Stolarz naprawił podłogę, wymalowaliśmy wnętrza i po paru dniach od przyjazdu mieszkaliśmy już u siebie.

Konia i wóz rodzice sprzedali, bo nie były nam potrzebne. Dobrze zapłacono, bo wówczas były to towary deficytowe.

Wkrótce okazało się, że nie dla wszystkich wojna się skończyła. W Bieszczadach trwały walki z Ukraińską Powstańczą Armią. Nadal walczyli żołnierze AK, którzy z różnych powodów nie złożyli broni. Teraz walczyli z ustrojem i władzami państwa polskiego, bo był to ustrój i państwo nie takie jakiego chcieli. Polak zabijał teraz Polaka. Trwało to jeszcze cztery lata po zakończeniu wojny.

W 1946 roku AK-owcy zabili mego ciotecznego brata Kazimierza Milewskiego, który ciesząc się z odzyskanej wolności włączył się aktywnie w życie społeczne. Przyszli nocą i zastrzelili go w mieszkaniu w obecności przerażonej żony i jego dwóch małych córeczek, za to, że popierał nowy porządek, organizował posterunek policji, straż p.poż itp. Miejscowa społeczność była oburzona. Nie mówiono inaczej jak “Bandy AK”. Nocami odcinali oni przewody telefoniczne z Sieradzem odległym 0 15 km. Demolowali Urząd Gminy, niszczyli urządzenia i dokumenty, rabowali sklepy gminnej spółdzielni, bili i straszyli śmiercią chłopów, którzy przyjmowali dworską ziemię.

Czy walka AK po zakończeniu II wojny światowej była rozsądna? Czy miało to jakiś wpływ na losy Polski? Jakich cierpień przysporzyli rodziną zabitych. Czy ich śmierć była potrzebna (ginęli w walce i w więzieniach)?

Co było pożyteczniejsze dla Polski:

  • walczyć i zginąć ze świadomością, że zwycięstwo jest niemożliwe;
  • czy dostosować się zaistniałej sytuacji, żyć i pracować dla siebie i kraju z nadzieją, że nadejdzie szansa na zwycięstwo?

Na te pytania, każdy musi sam sobie odpowiedzieć.

[ Do spisu treści. ]

4. Pogoń za straconym czasem - lata nauki 1945-49

Rodzice postanowili, że powinienem się uczyć, gdyż nastały teraz dogodne warunki. Nauka w szkołach średnich i wyższych stała się bezpłatna. Ja także zazdrościłem kolegom, że byli już uczniami klasy zerowej w gimnazjum w Sieradzu. Problem jednak tkwił w tym, że ja miałem całe 6 lat stracone. Młodzież, która była w Polsce dorastała w swoim środowisku rówieśników Polaków. Mogli czytać książki, rozmawiać ze sobą, a nawet potajemnie się uczyć. Ja byłem pozbawiony tego wszystkiego. Miałem już 18 lat i skończone tylko 4 klasy szkoły podstawowej. Miałbym teraz chodzić cały rok do 5-tej klasy z dziećmi. Razem z mamą poszliśmy do miejscowego kierownika szkoły pana Kaczmarkiewicza, którego żona także była nauczycielką. Postanowiono, że zacznę się uczyć już od początku czerwca, aby do 1-go września przerobić 5-tą klasę. Dwie godziny dziennie z nauczycielką, a samodzielnie w domu miałem opanowywać cały zadany materiał. Nauczycielka nie wymagała wówczas wygórowanej zapłaty. Wraz z nowym rokiem szkolnym 1-go września 1945 roku rozpocząłem naukę w 6-tej klasie. Rano chodziłem do szkoły, a po południu u kierownika w domu 2 godziny, z takim rozkładem, aby do końca stycznia 1946 roku ukończyć 6-tą klasę. W styczniu 1946 roku koledzy poinformowali mnie, że w lutym będą egzaminy do 1-ej klasy gimnazjum, prowadzonego w systemie 2 klasy w roku szkolnym. Dużo bowiem było wówczas młodzieży opóźnionej w nauce, która musiała nadrabiać stracony czas. Pan Kaczmarkiewicz zaczął teraz przerabiać ze mną prawdopodobne tematy, jakie mogły być na egzaminie do 1-ej klasy gimnazjum. Pan Kaczmarkiewicz dobrze przewidywał. Egzaminy zdałem bez problemów.

Cztery klasy gimnazjum ukończyłem w czerwcu 1948 roku. Była to wówczas tzw. “mała matura”. Lata mojej nauki w gimnazjum w Sieradzu był to trudny okres powojenny. Między Rossoszycą a Sieradzem (16 km) nie było żadnej komunikacji. Na egzaminy chodziłem do Sieradza pieszo. Od rozpoczęcia nauki w lutym 1946 r. do połowy kwietnia mieszkałem w niedużym mieszkaniu u mojego ciotecznego brata w Sieradzu. Jego żona nie była z tego zadowolona. Mieszkanie było małe. To było młode małżeństwo. Do końca 1-ej klasy (do wakacji) chodziłem codziennie do Sieradza pieszo. W sierpniu 1946 r. rodzice kupili mi rower i do zimy jeździłem rowerem. Od grudnia 1946 do końca marca 1947 r. z kolegą wynajmowaliśmy mały pokoik u gospodarza na przedmieściu Sieradza. Pokój nie miał ogrzewania - piecyk elektryczny dawał niewiele ciepła. Gdy wychodziliśmy do szkoły, piecyk był wyłączany, mieszkanie się wyziębiało. Marzliśmy tam bardzo. Od kwietnia 1947 r. znów jeździliśmy rowerami.

Czwartą klasę gimnazjalną ukończyłem w czerwcu 1948 r. W liceum w Sieradzu nie było już nauki w trybie przyspieszonym. Aby zdać maturę musiałbym stracić jeszcze dwa lata. Znalazłem liceum w Łodzi, gdzie maturę mogłem skończyć w ciągu roku. Wymagało to jednak ode mnie ogromnego wysiłku. Edukacja moja toczyła się bardzo szybko i miałem niewątpliwe luki w nauce. Na mieszkanie w Łodzi przyjęła mnie siostra mego ojca. Rodzice musieli jednak ponosić koszty mego utrzymania w Łodzi. Pracować i uczyć się bym nie podołał, gdyż musiałem opanować w roku materiał, na opanowanie którego inni mieli cały rok. Nie było czasu na kino, zabawę, spotkania koleżeńskie itp. W szkole była dyscyplina. Nauczyciele byli szanowani. To był autorytet. Za poważniejsze łamanie regulaminu wyrzucano ze szkoły. Od decyzji dyrekcji szkoły nie było odwołania. Uczniowie każdej szkoły nosili innego koloru lub wzoru czapki. Zaszczytem było nosić czapkę danej szkoły. To zobowiązywało do odpowiedniego zachowania się także poza szkołą.

Maturę zdałem w czerwcu 1949 roku. Tuż przed maturą przychodzili do szkoły oficerowie i namawiali, aby wybrać zawód wojskowy i po maturze wstąpić na uczelnię wojskową. Przedstawiciel Wojskowej Akademii Medycznej mówił tak sugestywnie, że kilku z nas się zdecydowało. Oficer zapisał nas na kilkudniowe zajęcia zapoznawcze ze służbą wojskową podczas ferii świątecznych w okresie wielkanocnym. Mieliśmy być skoszarowani, umundurowani i otrzymać wyżywienie, jak podchorążowie. Wojskowi popełnili jednak kardynalny błąd. Ktoś zlekceważył przybyłych kandydatów na oficerów. Po przybyciu o oznaczonej porze na oznaczone miejsce długo czekaliśmy, zanim się nami zajęto. Przyszedł jakiś podoficer, wydano nam sienniki, zaprowadzono do jakiejś szopy ze słomą. Kazano nam wypełnić sienniki, na których będziemy spać. Słoma okazała się mokra, zatęchła i śmierdząca. Ktoś powiedział: “mamy spać na śmierdzącej słomie, ja nie będę”, rzucił siennik. Inni zrobili to samo i rozeszliśmy się do domów.

Bezpośrednio po egzaminach maturalnych zapisałem się do Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Łodzi. Zdałem egzamin wstępny i zostałem przyjęty. Zadowolony pojechałem na wakacje do domu. Gdzieś w połowie wakacji dostałem wezwanie do WKU w Łodzi i na komisję lekarską. Widocznie uznano mnie za zdolnego do służby wojskowej, bo w połowie sierpnia ponownie wezwano mnie do WKU w Łodzi. Otrzymałem skierowanie do szkoły podchorążych rezerwy w Gnieźnie. Nie pomogło zaświadczenie, że jestem przyjęty na wyższą uczelnię. Tłumaczono, że tylko na rok czasu, a uczelnia ma mi udzielić “urlopu dziekańskiego”. Po skierowanie i bilet kolejowy nakazano zgłosić się do WKU w wyznaczonym terminie, gotowym do wyjazdu. Z Łodzi do Gniezna jechało nas 8 osób.

[ Do spisu treści. ]

5. Podchorąży SBORA

Szkolna Bateria Oficerów Rezerwy Artylerii Nr 16 zorganizowana była przy pułku artylerii ciężkiej w Gnieźnie przy ul. Wrzesińskiej. Szkoła miała oddzielne koszary. Były to parterowe baraki. Komendantem szkoły był kpt. Romanowski. Zastępcą ds. politycznych był por. Chmielewski, a zastępcą ds. wyszkolenia por. Orłowski. Dowódcami plutonów byli młodzi podporucznicy. Szefem był st. ogn. Gież – podoficer armii przedwrześniowej.

Podchorążych było 3 plutony po 30-tu kilku ludzi. W każdym plutonie był jeszcze kapral służby czynnej, który był zastępcą dowódcy plutonu. Był on z plutonem przez całą dobę. Na sali było nas ośmiu. Salę ogrzewał duży piec kaflowy. Był jeszcze zastępca szefa baterii, plut. zawodowy Sobolewski, był to najbardziej złośliwy i dokuczliwy przełożony.


W koszarach w Gnieźnie. Podchorążowie 1949 r.
W koszarach w Gnieźnie. Podchorążowie 1949 r. Czwarty od lewej podchorąży Józef Wrzesiński. Foto: Archiwum prywatne - Józef Wrzesiński.
 

Szkolenie rozpoczęło się 1-go października 1949 r. Szkolenie odbywało się na terenie baterii, a na opis sprzętu i działoczyny chodziliśmy do działowni w koszarach pułku. Podstawową armatą, której budowę i obsługę musieliśmy poznać była haubica 122 mm. Ponadto uczyliśmy się budowy i obsługi armato-haubicy 152 mm i armaty przeciwpancernej 76 mm. Bardzo interesujące były zasady strzelania z zakrytych stanowisk ogniowych, służba w polu, taktyka, topografia i trakcja motorowa. Pozostałe przedmioty specjalistyczne i ogólnowojskowe wymagały dużego wysiłku, prowadzili je często podoficerowie służby zasadniczej, a ci nie byli przyjemni, lubili się popisywać, wykazywać swoją władzę i mocno dawali nam “w kość”. Oto parę przykładów: do działowni przechodziło się obok zaoranego pola; podoficer prowadzący dawał komendę: “na pole rozejść się”, “lotnik kryj się” lub “padnij - czołgaj się”. Zanim z takimi ćwiczeniami przeszło się ten odcinek drogi, mieliśmy dość. Dobrze, gdy na polu był śnieg, gorzej , gdy było mokro. Czas na odpoczynek musieliśmy wówczas przeznaczyć na czyszczenie umundurowania. Po capstrzyku kapral wchodził na salę, mierzył ubrania ułożone w kostkę na taborecie, znajdował, że nie ma określonych rozmiarów, rozrzucał kostkę i kazał powtórnie składać. Jeżeli ktoś się poruszył na łóżku, dawał komendę “pobudka”. Musieliśmy stanąć boso na ropowanej podłodze. Potem kłaść się, nóżki do przeglądu, oczywiście były brudne, więc do umywalni itd.

Kiedyś w niedzielę ok. godz. 7-mej powiadomiono mnie, że przyjechała do mnie matka i czeka na biurze przepustek. Dyżur miał plut. Sobolewski. Gdy go prosiłem o zezwolenie na spotkanie wręczył mi wiadro, szmatę, zaprowadził do budynku sztabowego i kazał czyścić muszle w ubikacji. Jak będą białe, to pójdziesz do matki. Rdzawy osad na muszlach nie chciał się wyczyścić, bo to było niemożliwe. Co godzina przychodził i mówił, czyść dalej, czyść, nie leń się, przyjdę za godzinę. Drapałem ten rdzawy osad ze złości, a łzy same ciekły z oczu. Zwolnił mnie o godz. 10-tej. Byłem z mamą tylko pół godziny, bo miała pociąg powrotny i musiała wracać. Gdy mama poznała, dlaczego nie przyszedłem wcześniej nie mogła tego zrozumieć. Płakała, że taki nasz los. Niemcy gnębili nas przez 6 lat, a teraz robią to Polacy swoim współbraciom. Było wiele jeszcze podłości, lecz tyle wystarczy, aby zrozumieć, jak wyglądała w tym czasie służba w wojsku.

Do przysięgi nie dawano nam przepustek do miasta. Chodziliśmy tylko w szyku zwartym, plutonami, na mszę do kościoła. Byliśmy w wyjściowych mundurach, prezentowaliśmy się dobrze. Maszerowaliśmy ze śpiewem, na czele maszerowali dumni dowódcy plutonów. Na ulicach i przed kościołem tłoczno było od ludzi. (Stosunek ludności do wojska w rejonie poznańskim był dobry. Zmienił się na gorsze dopiero po stłumieniu buntu w Poznaniu.)

Pewnej niedzieli, gdy wyszliśmy z kościoła, na placu przed kościołem i na ulicach było dużo ludzi. Po zbiórce i uformowaniu szyku, nasz dowódca plutonu ppor. Sobolewski maszerując na czele naszego plutonu wydał komendę “Spiew!”. Tym razem spiew nam jednak nie wychodził. Bardzo to zdenerwowało naszego dowódcę. Po wejsciu za bramę koszar poprowadził nas na przykoszarowy plac ćwiczeń. Tam wyładował swoją złość. Podawał komendę “Padnij!”, “Czołgaj się!”, “Powstań!”, “Biegiem marsz!”. Tak chyba z godzinę. Na rozmokłej ziemi były kałuże błota. Wyglądaliśmy strasznie. Zamiast odpoczynku, mieliśmy pranie i czyszczenie umundurowania, butów i samych siebie.

Do kościoła chodziliśmy, dokąd Ministrem Obrony Narodowej był Marszałek Rola Żymierski. Gdy nastał Marszałek Konstanty Rokossowski, zabronił takich praktyk. Wprowadził także regulaminy rosyjskie. Trzeba było uczyć się ich na nowo, np. zamiast komendy; “marsz” podawało się “krokiem marsz”. Zamiast czapek rogatywek wprowadzono czapki okrągłe z czerwonym otokiem. Oficerowie do munduru galowego dostali granatowe spodnie z czerwonymi wypustkami w zewnętrznych szwach nogawek.

Podchorążówka miała własną kuchnię. Nakrycia stołowe: talerze, miski, łyżki były aluminiowe. Nakrywającymi przed posiłkiem oraz sprzątającymi po posiłkach i myjącymi naczynia byli podchorążowie, wyznaczeni przez szefa baterii. Na obiad, przed wejściem na stołówkę, trzeba było wykonać skok przez “konia” (urządzenie sportowe). Czas jedzenia był zależny od humoru podoficera dyżurnego. Trzeba było się spieszyć, gdyż można było wyjść ze stołówki w połowie jedzenia. Wyżywienie ilościowo było wystarczające, lecz mieliśmy słabego kucharza i posiłki były niesmaczne. Np. śledzie , chociaż dorodne, lecz podane na stół tak zasolone, jak je wyjęto z beczki. Gdy była zupa z dorsza, to przykry zapach czuć było w całej okolicy kuchni. Śledź i dorsz serwowany nam był często. Także często karmiono nas kaszą jęczmienną.

W maju wyjechaliśmy na poligon artyleryjski w Toruniu. Zakwaterowani byliśmy w namiotach. Oprócz zajęć teoretycznych i ogólnowojskowych mieliśmy też dużo zajęć praktycznych w terenie. Ćwiczyliśmy zajmowanie stanowisk ogniowych i punktów obserwacyjnych, okopywanie dział oraz ostre strzelanie. Pracę zwiadu, marsza wg azymutu i inne zadania taktyczne. Napchaliśmy się armat po różnym terenie. Pot z nas spływał obficie, lecz do dziś pamiętam, jak wówczas smakowała porządna grochówka z kiełbasą i boczkiem, ugotowana w kuchni polowej i jedzona z menażki pod sosną. Kiedyś wezwano mnie do namiotu, gdzie był jakiś nie znany mi oficer, który proponował mi współpracę z informacją wojskową. Odmówiłem. Takie propozycje składano wielu podchorążym.


Podchorąży Wrzesiński przy armacie 122 mm. Gniezno 14.01.1950 r.
Podchorąży Wrzesiński przy armacie 122 mm. Gniezno 14.01.1950 r. Foto: Archiwum prywatne - Józef Wrzesiński.
 


Podchorąży Wrzesiński podczas strzelań artyleryjskich na poligonie w Toruniu.
Podchorąży Wrzesiński podczas strzelań artyleryjskich na poligonie w Toruniu. Lipiec 1950 r. Foto: Archiwum prywatne - Józef Wrzesiński.
 

Pod koniec pobytu na poligonie odbyły się egzaminy z ostrego strzelania. Każdy podchorąży wykonywał strzelanie metodą “na oko” do celu z zakrytego stanowiska ogniowego, będąc jako strzelający na punkcie obserwacyjnym. Każdy podchorąży otrzymywał 8 nabojów na “wstrzelanie się” do celu. Ocena zależała od tego, ile nabojów zużył na “wstrzelanie się” (zniszczenie celu). Następne zadanie polegało na kierowaniu strzelaniem baterii na stanowisku ogniowym (wykonywanie komend strzelającego). Strzelanie wykonywaliśmy z armat kalibru 76 mm. Reszta egzaminów odbyła się po powrocie do koszar w Gnieźnie. Mnie egzaminy poszły dobrze i wraz z innymi czekaliśmy na zwolnienie do rezerwy.

Zamiast jednak zwolnienia dowódca szkoły odczytał nam rozkaz Ministra Obrony Narodowej o mianowaniu nas na stopień chorążego. Odczytany następny rozkaz stanowił, że powołuje się nas do służby zawodowej i pozostajemy w wojsku ze względu na toczącą się wojnę w Korei i zaostrzenie się sytuacji międzynarodowej. Byliśmy zbulwersowani i rozczarowani. Protestowaliśmy, lecz nic to nie pomogło. Prowadzono tylko z nami pracę uświadamiającą i grożono sądem. Na umundurowanie oficerskie czekaliśmy ok. 2 tygodni. W tym czasie nie mieliśmy żadnych zajęć. Wydano nam 2-tygodniowe przepustki do miasta. Korzystaliśmy z nich do woli. W niedzielę zorganizowano wieczorek taneczny w naszej koszarowej świetlicy, na który zaproszono licealistki ostatniej klasy liceum żeńskiego. Poznaliśmy miłe dziewczyny, z którymi następnie spotykaliśmy się w mieście. Dwa tygodnie szybko minęły. Otrzymaliśmy umundurowanie i wyposażenie osobiste. Było tego sporo, pełna wielka solidna waliza i spory zielony worek. Otrzymaliśmy miesięczną wypłatę, miesięczny urlop i przydział służbowy po urlopie. Ja otrzymałem skierowanie do jednostki wojskowej w Cytadeli w Warszawie. Ucieszyłem się nawet, że będę w stolicy. Niegościnne koszary w Gnieźnie opuściłem z wielką walizą i workiem na ramieniu, w których mieściło się całe wyposażenie oficerskie.

Na urlop pojechałem do rodziców. Gdy się tam zjawiłem w mundurze, rodzice byli zaskoczeni i zdziwieni, że będę oficerem zawodowym. Zdziwieni byli krewni, koledzy i znajomi, wiedzieli bowiem, że chciałem być nauczycielem.

Miesięczny urlop szybko się skończył. Około 20 października dotarłem do stolicy. Dowiedziałem się, jak jechać do Cytadeli. To, co zobaczyłem po drodze było przerażające. Widziałem na kronikach niemieckich w Forście, jak Niemcy po powstaniu podpalali, a następnie burzyli domy, jednak nie myślałem, że Warszawa jest tak zniszczona. Jadąc Marszałkowską od Alej Jerozolimskich, były tylko wypalone sterczące ściany, kamienie i pełno gruzu, a od pałacu Mostowskich do Dworca Gdańskiego nie było nawet stojących ścian, tylko hałdy gruzów, porośnięte chwastami.

[ Do spisu treści. ]

6. Skierniewice - zmiana specjalności

Cytadela także zrobiła na mnie jakieś niemiłe wrażenie. Gdy w bramie sprawdzano moje dokumenty, wydawało mi się przez moment, że przyjmują mnie do jakiegoś więzienia.

Sztab jednostki, do której mnie skierowano mieścił się w parterowym baraku. Był to sztab dowództwa 3. DA OPK. Dowódcą był pułkownik Tabuczenko, oficer radziecki. Gdy znalazłem się w pokoju oficera personalnego, dowiedziałem się, że mnie kieruje się do jakiejś jednostki w Skierniewicach. Spotkał mnie kolejny zawód, gdyż myślałem, że będę w Warszawie, a przyjdzie mi służyć w Skierniewicach. U personalnego, czekając na dokumenty, spotkałem dwóch chorążych, w tym jeden znajomy ze SBORA Nr 16 w Gnieźnie. Oni także zostali skierowani do Skierniewic.

Z Cytadeli wyszliśmy razem ok. godz. 15-tej. Co robiliśmy dalej nie mogę sobie przypomnieć. W Skierniewicach wysiedliśmy z pociągu bardzo wcześnie rano. Posiedzieliśmy w restauracji dworcowej do godz. 6-tej i dowiedzieliśmy się, jak dojść do koszar. W rynku była otwarta restauracja, weszliśmy więc, aby coś zjeść. Zaserwowano nam po wielkim kotlecie schabowym z ziemniakami i kapustą, wypiliśmy po setce wódki i po godzinie 8-mej dotarliśmy do koszar. Zobaczyliśmy tam jakieś dziwne armaty. Długie, cienkie, jak na nasz gust lufy, sterczące prawie pionowo na czterech kołach. Widziałem już podobne przeciwlotnicze w Niemczech. Jeżeli to artyleria przeciwlotnicza to może skierowano nas tutaj przez pomyłkę. Myśleliśmy, że może przyszliśmy nie do tych koszarów. Poszliśmy jednak do wejścia. Oficer dyżurny zobaczył nasze skierowania, nr jednostki się zgadzał. Nie było żadnej pomyłki. Trafiliśmy do organizowanego dopiero 87. pułku artylerii przeciwlotniczej. Zameldowaliśmy się u dowódcy jednostki. Był to oficer w stopniu majora w polskim mundurze, ale mówił po rosyjsku, był to oficer rosyjski, rozumiał, co mówiliśmy, zadzwonił po oficera personalnego. Meldowaliśmy, że kończyliśmy podchorążówkę artylerii naziemnej, przeciwlotniczej w ogóle nie znamy. Major, śmiejąc się powiedział: “budziecie haroszymi protiwlotnikami”. Był to mjr Wołkow, oficer rosyjski. Moi koledzy zostali, a mnie i Zenka Kędzierskiego przydzielono do 1-go dywizjonu, który był formowany w innych koszarach w pobliżu dworca kolejowego. Musiałem więc odbyć drogę powrotną do dworca i dalej do mojego dywizjonu. Dowódcą dywizjonu był przedwojenny oficer mjr Kuźnik. Kazał mi zameldować się u dowódcy 1-szej baterii ppor. Zymunta Knola (późniejszy Komendant CSS AiR m. Bemowo Piskie). Był to świeżo “upieczony” oficer po Oficerskiej Szkole Przeciwlotniczej w Koszalinie. Ja byłem wyznaczony na dowódcę plutonu ogniowego. Następnego dnia dołączył do nas jeszcze chorąży na dowódcę plutonu przyrządów. Mieszkaliśmy w trójkę w koszarach w jednym pokoju. Byli już także podoficerowie. Szeregowych jeszcze nie było.

Do końca miesiąca zapoznawaliśmy się z nowym sprzętem. Były bowiem instrukcje opisu sprzętu. Pomagał nam dowódca baterii. Z początkiem listopada wszystkich, którzy do organizujących się pułków artylerii przeciwlotniczej trafili z rocznych podchorążówek artylerii naziemnej, skierowano na dwumiesięczny kurs do 86. pułku art. plot. w Legionowie. Warunki bytowe były skromne. Mieszkaliśmy w koszarach, spaliśmy na łóżkach piętrowych, wiele osób na jednej sali. Zajęcia ze sprzętu odbywały się na wolnym powietrzu, a warunki pogodowe w listopadzie i grudniu były bardzo dokuczliwe. Zapoznano nas tam z podstawowym sprzętem baterii 85 mm armat przeciwlotniczych i zasadami jego wykorzystania. Po powrocie do Skierniewic wynająłem pokój razem z Zenkiem Kędzierskim, w pobliżu koszar. Bateria miała już pełen skład żołnierzy służby zasadniczej, wcielonych w listopadzie. Włączyłem się do intensywnego szkolenia żołnierzy, gdyż w lutym mieliśmy jechać na zimowy poligon i obsługi miały wykonywać ostre strzelanie do czołgów. Dla mnie, nowicjusza w artylerii przeciwlotniczej wymagało to dużego wysiłku, gdyż aby poprowadzić zajęcia z żołnierzami, sam musiałem opanować dany temat. Mogłem to robić dopiero po zakończeniu zajęć z żołnierzami. Stąd wieczory spędzało się w koszarach.

Na poligon do Mrzeżyna pojechaliśmy na początku lutego, transportem kolejowym. Oprócz sprzętu artyleryjskiego zabrano także łóżka, sienniki i wszystko, co było potrzebne. Na poligonie w Mrzeżynie pierwszy raz w życiu zobaczyłem morze. Zakwaterowani byliśmy w koszarach. Odbywało się dalsze szkolenie. To był pierwszy przyjazd na poligon w Mrzeżynie jednostek polskich, tuż po przejęciu koszar i terenu poligonu od jednostki wojsk rosyjskich, która tam uprzednio stacjonowała. Zastaliśmy duże zniszczenia w wyposażeniu budynku kasyna, budynków w rejonie kasyna, gdzie kiedyś mieszkali niemieccy oficerowie oraz w trzech domkach tzw. “generalskich”. Znajdujące się tam lustra (w jednym pokoju kasyna była cała ściana lustrzana) były potłuczone, piękne boazerie z różnego drewna w wielu miejscach pocięte, wykładziny typu dywanowego poplamione odchodami ludzkimi. Drogie meble pokryte skórą - pociete, kryształowe żyrandole - zniszczone. Widać było, że zrobiono to celowo. Czego nie mogli zabrać - niszczyli. Teren poligonu zaczynał się za mostem na rzece Rega, gdzie był szlaban i posterunek kontrolny. Wieś Mrzeżyno była zamieszkana przez napływową ludność. Czynny był port rybacki, sklepy i restauracje. Do Mrzeżyna i Rogowa kursowała z Trzebiatowa wąskotorowa kolej. Strzelanie do czołgów wykonano dobrze i po dwóch tygodniach wróciliśmy do Skierniewic. Szkolenie trwało do końca kwietnia.

W tym czasie (1950-1951) przyorganizowanym 87 pułku art. plot. utworzona była Szkolna Bateria Oficerów Rezerwy Artylerii (SBORA), w której podchorążym był Stanisław Mikulski - późniejszy filmowy Hanz Kloss.


Chorąży Wrzesiński z żołnierzami w Skierniewicach 1951 r.
Chorąży Wrzesiński z żołnierzami w Skierniewicach 1951 r. Foto: Archiwum prywatne - Józef Wrzesiński.
 


Na poligonie w Mrzeżynie przy armacie plot. 85 mm. 1952 r.
Na poligonie w Mrzeżynie przy armacie plot. 85 mm. 1952 r. Drugi od prawej z lornetką - chor. Józef Wrzesiński. Foto: Archiwum prywatne - Józef Wrzesiński.
 

[ Do spisu treści. ]

7. Służba w 94. pułku w Warszawie

7.1. Na Bielanach

Na początku maja 1951 roku zostałem przeniesiony wraz z kilku innymi oficerami do organizującego się 94. pułku artylerii przeciwlotniczej w Warszawie na Bielanach. Mieszkałem wraz z pozostałymi oficerami 5-tej baterii w sali, gdzie mieściła się kancelaria dowódcy baterii oraz magazyn broni. Żołnierze zakwaterowani byli w namiotach. Mnie wyznaczono na dowódcę plutonu ogniowego 5-tej baterii, której dowódcą był ppor. Zbigniew Snopek. Dowódcą pułku był kpt. Aleksander Grabowski, późniejszy generał i Komendant Wojskowej Akademii Technicznej.

Zarówno w Skierniewicach, jak i w 94. pułku na stanowiska dowódców baterii wyznaczano absolwentów Oficerskiej Szkoły Przeciwlotniczej w Koszalinie, będących w stopniu podporucznika. Nas, absolwentów szkół rezerwy w stopniu chorążych, kierowano na dowódców plutonów. Traktowano nas nieco gorzej, jak tych pierwszych. Było to zrozumiałe, gdyż oni wybrali sobie zawód oficerski, a nam go narzucono. Szkoleni jako przeciwlotniczy byli lepszymi “fachowcami”. My z artylerii naziemnej, w zakresie obrony przeciwlotniczej, byliśmy w zasadzie samoukami. Wielu absolwentów szkół rezerwy myślało jeszcze, jak wyrwać się ze służby wojskowej. Było to wówczas niemożliwe, gdyż można było być sądzonym i skazanym.

W połowie lata oficerów 9-tej Dywizji, a więc i 94. pułku art. plot. OPK, mieszkających w koszarach, zakwaterowano w budynku hotelowym na ówczesnym “Placu Dzierżyńskiego” (obecnie hotel “Saski”). Miałem przyjemność także tam zamieszkać, chociaż krótko. Trwało intensywne szkolenie i przygotowywanie do odbycia strzelań artyleryjskich. W tym czasie organizowano Wojskową Akademię Techniczną. Ogłoszono nabór kandydatów. Napisałem podanie, lecz dowódca pułku napisał na nim: “A kto będzie pracował ?” i podanie mi zwrócono. Przepuszczono tylko dwóch chorążych: Wróbla i Wolańskiego, którzy byli potem wykładowcami w WAT.

Oficerowie byli młodzi, lubili się zabawić. Kiedyś dwaj młodzi oficerowie wracali w nocy do koszar, byli “pod wpływem” trunków. Wsiedli do tramwaju, siłą odepchnęli motorniczego, jeden z nich go zastąpił, a drugi stał w otwartych drzwiach i na przystankach krzyczał: “Pośpieszny”, nie zatrzymując tramwaju. Na pętli tramwajowej na Bielanach wysiedli i oddali władzę nad tramwajem motorniczemu. Pasażerowie, którzy byli w tramwaju, musieli dojechać aż na pętlę. Następnego dnia oficer Komendy Garnizonu przybył do pułku i długo przesłuchiwał oficerów w stopniu podporucznika, ale nikt o czymś takim nie wiedział. Ktoś ułożył wierszyk złożony z nazwisk oficerów pułku (Chałos, Niezgoda, Pałka i Kłoda):


“Gdy panuje u nas
Chałos i Niezgoda
Nie pomoże Pałka
To pomoże Kłoda”

W czerwcu, którejś niedzieli zorganizowano w świetlicy zabawę taneczną. Zaproszono dziewczyny z pobliskiego liceum. Zabawa była udana. Koszary naszego pułku usytuowane były naprzeciw Lasku Bielańskiego. Przez płot z nami stacjonowała jednostka lotnicza, mająca na wyposażeniu samoloty An-10. Piloci często trenowali starty i lądowania. W wolnym czasie siadaliśmy do kabiny i lataliśmy z nimi. Samolot startował w kierunku Młocin, robił krąg i lądował od strony Warszawy. Podziwialiśmy miasto z lotu ptaka. Lotnisko zaczynało się za naszymi koszarami i kończyło pod Młocinami.

Krótki okres służby na Bielanach wspominam bardzo dobrze, w przeciwieństwie do koszmaru, jakim była służba w Gnieźnie. Czas jednak biegł nieubłaganie i w sierpniu wyjechaliśmy transportem kolejowym na poligon do Mrzeżyna. Jakiś czas przed wyjazdem na poligon ogłoszono, że na poligonie odbędzie się konkurs na propagandowe urządzenie rejonów baterii, lecz nie dano na ten cel żadnych środków. W Lasku Bielańskim stało mnóstwo różnych tablic o tematyce wykonania planu 6-letniego. Zapowiedź konkursu sprawiła, że duża część tych tablic znalazła się na poligonie. Konkurs się odbył i został wysoko oceniony przez pion polityczny dywizji. Pogoda była piękna, strzelania do samolotów i czołgów przebiegały planowo. W wolnym czasie korzystaliśmy z pięknej plaży i kąpieli w morzu. Każdego dnia przed wieczorem plaża była bronowana i nie można już było przekraczać zabronowanego pasa. Rano żołnierze służby granicznej sprawdzali, czy nie było śladów na zabronowanym pasie.

Działo się jednak coś dziwnego. Z morza na plażę wychodziły roje żółtych żuków, większych od biedronki. Na plaży było tego bardzo dużo. Dowiedzieliśmy się od miejscowych, że to stonka ziemniaczana. Dwóch kolegów: Boczula i Kusal, nie wiedząc co to jest, włożyli po kilka żuków do pudełek od zapałek i zabrali ze sobą. Ktoś to zauważył, czy też komuś pokazali, aby zapytać, co to jest. Dowiedział się o tym oficer informacji. Obydwaj zostali aresztowani pod zarzutem zamiaru przeniesienia stonki ziemniaczanej wgłąb kraju. Byli sądzeni i skazani na karę śmierci. Z takim wyrokiem siedzieli w więzieniu z myślą, że wyrok może być wykonany. Zwolniono ich dopiero jakiś czas po śmierci Józefa Stalina. Po niedługim czasie obaj zmarli, tak byli załamani psychicznie.

Pod koniec sierpnia pułk szykował się do powrotu. Dowódca pułku otrzymał polecenie pozostawić na poligonie pluton wartowniczy w celu ochrony koszar. Jako oficera odpowiedzialnego za właściwą ochronę obiektu wyznaczono mnie. Na parterze niedużego budynku była urządzona wartownia. Były tam też: kuchnia, sala dla warty, magazyn broni i sale żołnierskie. Ja miałem pokój na piętrze. Zaopatrzenie w artykuły żywnościowe dowożono nam z Komendy Poligonu mieszczącej się w osiedlu na rzeką Regą. Oprócz trzydziestu wartowników i dowódców wart pozostawiono także dwóch kucharzy.

Po wyjeździe jednostek zrobiło się cicho i początkowo jakoś nieswojo. Zostałem sam w lesie, daleko od ludzi, ciążyła na mnie odpowiedzialność za ochraniany bardzo rozległy obiekt i za podległych mi żołnierzy, których nie znałem. Do moich obowiązków należało przeprowadzanie odpraw warty, kontrola posterunków, doglądanie obiektów koszarowych, utrzymanie dyscypliny i porządku. Miałem łączność z oficerem dyżurnym Komendy Poligonu w osiedlu przed mostem w Mrzeżynie. Mieszkała tam stała obsługa poligonu. Po kilku dniach wszystko toczyło się bez problemów. Pozostawieni podoficerowie i wartownicy nie sprawiali problemów. Pogoda była wspaniała. Miałem dużo wolnego czasu. Obchodząc teren zauważyłem, że wzdłuż drogi w lesie pod płytami betonowymi jest wiele nor, a z nich wychodzą króliki. Wzdłuż długiej drogi było ich bardzo dużo. Brałem kbks, siadałem na pniu obok drogi i codziennie ustrzeliłem kilka królików. Dawałem je na kuchnię. Polepszały jakość posiłków. Siadałem nie raz na nadmorskich wydmach i wpatrywałem się w morskie fale. Do wody nie mogłem dojść, bo plaża była zabronowana. Po niedługim czasie żyliśmy, jak w rodzinie. Wszyscy byli znajomi.

Z końcem września przyjechała zmiana z innej jednostki. Przekazałem im obowiązki, sporządziliśmy odpowiedni raport i wróciłem z plutonem do Warszawy.

Z okazji święta Wojska Polskiego dowódca 5-tej baterii ppor. Zbigniew Snopek otrzymał awans na stopień porucznika, a ja na stopień podporucznika.

[ Do spisu treści. ]

7.2. Na Woli

Wokół miasta Stołecznego Warszawy, w wyznaczonych miejscach, oddziały budowlane kończyły budowę obiektów koszarowych dla poszczególnych baterii, które miały bronić Warszawę przed atakiem z powietrza. Nasza 5-ta bateria objęła stanowiska ogniowe z obiektem koszarowym na Woli, pomiędzy cmentarzem prawosławnym a ul. Redutową, obecnie Batalionu Parasol i ul. Olbrachta. Wówczas były tam pola uprawne. Na mieszkania dla oficerów 5-tej baterii przydzielono jednorodzinny bliźniaczy domek w budującym się osiedlu takich domów przy ul. Księcia Janusza. Ja otrzymałem tam pokoik o powierzchni 8 m2. Umeblowanie stanowiło łóżko żołnierskie, szafka, stół i wieszak stojący. Łazienka była wspólna.

21 listopada 1951 r. zawarłem związek małżeński w Urzędzie Stanu Cywilnego w Sieradzu. Żona nie mogła przenieść się do Warszawy, gdyż była nauczycielką i musiała pracować do końca roku szkolnego w szkole, gdzie była zatrudniona. W kwietniu dostałem pokój z kuchnią w tym samym domku przy ul. Księcia Janusza, gdzie od czerwca zamieszkałem razem z żoną.

Jesienią 1951r. ogłoszono w dywizji konkurs, która bateria najlepiej urządzi swój rejon koszarowy. Lecz, jak poprzednio w konkursie poligonowym, nie dano na ten cel żadnych środków. Gdy odczytano żołnierzom baterii rozkaz o konkursie, do dowódcy baterii por. Snopka po paru dniach zgłosił się żołnierz, który nazywał się Otulak, który zaproponował, że jest radiooperatorem. Przed wojskiem wykonywał radiofonizację w zakładach pracy, ma odpowiednie materiały i może zradiofonizować baterię. Musi jednak pojechać po materiały do domu na Dolnym Śląsku. Dowódca baterii wydał jemu odpowiednią przepustkę. Żołnierz ten był z plutonu dowodzenia baterii. Po tygodniu wrócił i przywiózł część urządzeń radiowęzła, parę głośników i trochę kabla. Sprzęt ten zainstalował. Radiowęzeł zaczął działać, lecz głośniki były tylko w 3 salach. Dowódca baterii miał wątpliwości, czy sprzęt nie jest kradziony. Żołnierz twierdził, że ma stary sprzęt poniemiecki, pochodzący z demontażu. Żołnierz ten jeszcze kilka razy jeździł do domu i na czas konkursu wiosną 1952 roku radiofonizacja baterii była ukończona. Z radiowęzła można było wydawać polecenia bez robienia zbiórek żołnierzy. Wieczorami z głośników płynęła muzyka. Bateria konkurs wygrała.

Sytuacja międzynarodowa była bardzo zaostrzona. W każdym dywizjonie jedna bateria zawsze pełniła dyżur bojowy. Działa były przygotowane do strzelania, amunicja była przy działach. Po ogłoszeniu alarmu bateria w ciągu 5-ciu minut musiała być gotowa do otwarcia ognia. Przez cały czas pełnienia przez baterię dyżuru oficerowie nie mogli opuszczać koszar, a trwało to 2 tygodnie.

Gdy w maju 1952 r. baterie 86. pułku osłaniającego Pragę wyjechały na poligon, aby zapełnić lukę powstałą w osłonie Warszawy, na odpowiednie stanowiska ogniowe przebazowano baterię z innych pułków. Tak naszą 5-tą baterię przebazowano na stanowisko baterii w Kawęczynie. W pierwszych dniach po przebazowaniu, pewnej nocy, pełniąc służbę wartowniczą, z posterunku zdezerterował wartownik z bronią i amunicją. Był to Otulak. Po paru dniach na Odolanach (wówczas pod Warszawą) znaleziono zastrzeloną dziewczynę, na ścieżce prowadzącej przez zboże. Na miejscu znaleziono starą przepustkę na nazwisko Otulak. Po paru dniach, wieczorem (było ciemno), siedzieliśmy z dowódcą baterii na ławeczce przed budynkiem. Za płotem zauważyliśmy w owsie jakąś przykucniętą postać. Por. Snopek pobiegł na wartownię, wziął wartowników z bronią, zaszli czającego się z boku, krzyknęli : “Ręce do góry, wyłaź!”. Ponieważ osobnik nie zareagował, puścili w jego pobliże serię z pistoletu maszynowego. Wówczas osobnik krzyknął: “Nie strzelajcie, to ja, Otulak!”. Miał przy sobie broń. Zabrano go na wartownię i powiadomiono komendę garnizonu. Przybyły patrol zabrał zatrzymanego do aresztu.

Na początku sierpnia nasza bateria wyjechała na poligon do Mrzeżyna. Po tygodniu dowódca baterii por. Snopek i ja otrzymaliśmy wezwanie do prokuratury, która mieściła się w Cytadeli w Warszawie. Tam, po całodziennym przesłuchaniu w sprawie Otulaka, mnie zwolniono, gdyż nie był moim podwładnym i nie wydawałem jemu żadnych poleceń. Zarzucono mi, że wiedziałem o wyjazdach Otulaka, przywożeniu przez niego sprzętu, a nie powiadomiłem przełożonych. Ja tłumaczyłem, że przełożeni zorganizowali konkurs, nie dając na to żadnych środków. Komisja konkursowa chwaliła inicjatywę, a więc przełożeni wiedzieli o radiofonizacji baterii. Nie widziałem więc potrzeby informowania przełożonych, którzy to przedsięwzięcie akceptowali. Porucznika Snopka aresztowano. Widziałem jego jeszcze raz na rozprawie sądowej. Prokurator na rozprawie uzasadniał, że ja także powinienem siedzieć na ławie oskarżonych. Widocznie nie mieli podstaw prawnych, aby mnie oskarżyć. Porucznika Snopka zdegradowano do szeregowca i skazano na 8 lat więzienia. Podobno zgodził się pracować w kopalni węgla. Za dobrą pracę po 4 latach został zwolniony. Otulaka skazano na 25 lat więzienia.

Dowódca pułku zlecił mnie pełnienie obowiązków dowódcy baterii. Porucznik Snopek był lubiany przez żołnierzy baterii, dlatego wszyscy starali się, aby mimo jego nieobecności bateria dobrze wypadła na szkoleniu poligonowym. Tak też się stało. Wszystkie strzelania bateria wykonała na bardzo dobrze.

Tydzień po powrocie do Warszawy odbyło się oficjalne powitanie wojsk Garnizonu Warszawskiego, powracających z poligonu. Defilada odbyła się na Placu Dzierżyńskiego. Najpierw przemaszerowaliśmy baterią w szyku pieszym przed trybuną, a następnie przejechały samochody, ciągnące armaty. Było dużo warszawiaków, zebranych na placu i ulicach. Dziewczyny rzucały żołnierzom kwiaty. Po przejeździe kolumny samochodów z armatami na plac ponownie weszły pododdziały piesze i zajęły uprzednio wyznaczone im miejsca. Nastąpiły przemówienia, a następnie wręczano nagrody za bardzo dobrze wykonanie strzelań. Mnie także spotkał ten zaszczyt. Wręczono mi: od Ministra Obrony Narodowej - elektryczną maszynkę do golenia typu “Charkiw”, od Prezydenta Warszawy - radioodbiornik “Pionier”, od Dowódcy Dywizji - lornetkę wojskową.

[ Do spisu treści. ]

7.3. KDO Koszalin

W połowie października 1952 r. otrzymałem rozkaz przekazania 5-tej baterii, wyznaczonemu na to stanowisko oficerowi i skierowano mnie na Kurs Doskonalenia Oficerów przy Oficerskiej Szkole Przeciwlotniczej w Koszalinie. Szkolenie rozpoczęło się 1 listopada 1952 r. i trwało do 28 sierpnia 1953 roku.

Na kursie było nas ponad 30-tu oficerów - absolwentów szkół rezerwy. Komendantem kursu był mjr Sołtysik. Podczas tego kursu w Koszalinie nastąpiła wymiana pieniędzy. Otrzymałem wtedy miesięczną pensję w nowej walucie w wysokości 700 zł. Starczyło to na zapłacenie wyżywienia w kasynie. Były protesty i w niedługim czasie przyznano nam dodatek do uposażenia. Kurs obejmował także szkolenie samochodowe. Uzyskałem wtedy samochodowe prawo jazdy.

Pobyt w Koszalinie wspominam dobrze. Byliśmy skoszarowani, posiłki odpłatnie mieliśmy w kasynie. Jedynym obowiązkiem była nauka. Po kilku latach uciążliwej służby w jednostkach, był to rok życia bezstresowego, bez uciążliwych obowiązków i odpowiedzialności za podległych sobie żołnierzy.

Sobotnie wieczory i niedziele mieliśmy wolne. Każdy spędzał ten czas po swojemu. Centrum miasta było zniszczone, ale to duże miasto. Były czynne kawiarnie, restauracje z dansingami a w lecie spędzano niedzielę na plaży w pobliskim Mielnie. Po feriach na Boże Narodzenie, wynająłem pokój w pobliżu koszar, przyjechała żona i odtąd przebywałem w koszarach od 7.30 rano do końca nauki własnej. Podobnie postąpiło kilku innych żonatych oficerów. Żona podjęła pracę w Urzędzie Wojewódzkim ( w tamtych czasach o pracę było łatwo). Wiodło nam się zupełnie dobrze.

[ Do spisu treści. ]

7.4. Chomiczówka. Dowódca baterii

Po powrocie do 94. pułku w Warszawie otrzymałem urlop wypoczynkowy, a następnie wyznaczono mnie na dowódcę 2-ej baterii artylerii przeciwlotniczej, stacjonującej na forcie “Chomiczówka”. Dużo czasu traciłem na dojazdy. Na dojazd w jedną stronę traciłem średnio 1,5-ej godziny. Wracałem więc do domu późnym wieczorem. Gdy bateria miała dyżur bojowy nie mogłem wyjść z baterii przez dwa tygodnie. Oprócz mnie w baterii byli jeszcze oficerowie: dwóch dowódców plutonów: por. Dylewski i por. Stypa oraz zastępca ds. politycznych por. Pałka. Wprowadzono wówczas baterie ośmiodziałowe, było więc w baterii ponad 100 żołnierzy słuzby zasadniczej. Utrzymanie dyscypliny, porządku wojskowego, ciągłego procesu szkolenia, należytego utrzymania sprzętu i  gotowości bojowej wymagało wiele pracy, czasu, cierpliwości i nie raz wiele stresu.

Kiedyś wezwano mnie do sztabu pułku na rozmowę z “oficerem informacji wojskowej”. Był to por. Bebłot. Nakłaniał mnie do współpracy, polegającej na informowaniu jego o zauważonych nieprawidłowościach, o nastrojach kolegów oficerów i o ich stosunku do władzy itp. Stanowczo odmówiłem. Oficer ten miał w baterii wydzielony osobisty pokój, gdzie co jakiś czas prowadził rozmowy z wzywanymi pojedynczo żołnierzami. Domagał się ode mnie składania jemu meldunku jak przybywa do baterii. Ja tego nigdy nie zrobiłem. Poskarżył się dowódcy pułku mjr. Grabowskiemu. Zostałem wezwany “na dywanik”. Twierdziłem, że nie jest to mój przełożony, nie jest wyższy stopniem i nie mam żadnego obowiązku się jemu meldować. Dowódca pułku jednak tłumaczył, że “oni” mają władzę i trzeba się liczyć, bo mogą bardzo zaszkodzić. Wiedziałem więc, że “mam przechlapane”, lecz na trzymaniu się wojska mi nie zależało. Chętnie poszedłbym wówczas do cywila, gdyby to było możliwe bez ponoszenia konsekwencji karnych.

Na poligonie w Mrzeżynie w 1954 r. 2-ga bateria była dwukrotnie. Zimą w lutym i latem. Podczas zimowego wyjazdu zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. W czasie wyładowywania się z transportu na stacji w Trzebiatowie i podczas przejazdu była straszna zadymka śnieżna i mróz. Prowadząc kolumnę samochodów ciągnących armaty, jechałem w kabinie pierwszego samochodu. Pilnowałem, aby kierowca jechał wolno i ostrożnie, bo widoczność była słaba, a droga zaśnieżona i śliska. Mój dowódca plutonu por. Dylewski niecierpliwił się wolną jazdą. Kazał kierowcy wyprzedzić mój samochód. Wyprzedzili mnie na sygnale ok. 100 m przed ostrym zakrętem drogi przed wjazdem na most na rzece Redze w Mrzeżynie. Prędkość była za duża, aby pokonać zakręt pod kątem prostym. Samochód zjechał z szosy na prawą stronę, wywrócił się na prawą burtę i zatrzymał ok. 30 m od brzegu głębokiej w tym miejscu rzeki Regi. Ciągnięta przez samochód armata wykonała zakręt o mniejszym łuku niż samochód i zaczepiła tylną osią o dość grube drzewo, rosnące na poboczu. To zatrzymało samochód. Gdyby nie to drzewo, niewątpliwie samochód wpadłby do rzeki. Na szczęście nikt nie odniósł żadnych obrażeń. Ośmiu żołnierzy, jadących na pace samochodu, na skutek zimna siedziało na podłodze, obstawiwszy się ze wszystkich stron siennikami, które były załadowane na samochodach. Przy pomocy żołnierzy baterii, lin i samochodów odczepionych od dział, zdołaliśmy podnieść przewrócony samochód i wyciągnąć na drogę. Po około godzinie kolumna ruszyła dalej. Do rana w warsztacie samochodowym poligonu samochód doprowadzony został do porządku. Dużych uszkodzeń nie było. Miałem wiele nieprzyjemności, ale cieszyłem się, że nikomu nic się nie stało. Ilekroć potem przejeżdżałem przez to miejsce wypadku, zatrzymywałem się i szedłem pogłaskać drzewo, które oddało nam tak dużą przysługę.

Innym razem, po strzelaniach do czołgów, kolumną wracaliśmy do koszar. Podczas jazdy jedna armata odczepiła się od ciągnika. Dyszel armaty opadł na brukową jezdnię i znacznie wyhamował jej prędkość, niemniej jednak armata zboczyła z jezdni i prawym kołem uderzyła w drzewo. Pękło ciągło łączące zwrotnicę koła z dyszlem. Nikomu nic się nie stało. Okazało się, że żołnierz, zaczepiający dyszel armaty do samochodu, nie zabezpieczył uchwytu zawleczką, a działonowy nie sprawdził zabezpieczenia. Reprymendy przełożonych musiałem jednak wysłuchać ja.

Te dwa wypadki niech świadczą, jak duża odpowiedzialność ciąży na dowódcach za wydarzenia osobiście nie zawinione.

Wszystkie strzelania bateria wykonała na ocenę bardzo dobrą. Także w zawodach artyleryjskich zajęliśmy pierwsze miejsce.

Na początku listopada 1954 r. w pułku przeprowadzona została inspekcja. Moja bateria oceniona została na bardzo dobrze. Otrzymałem propozycję od Szefa Artylerii Przeciwlotniczej płk. Dębniaka, (który był przewodniczącym komisji inspekcyjnej), czy nie zechciałbym przyjść do pracy w sztabie Szefostwa Artylerii Przeciwlotniczej. Wyraziłem zgodę. Pojawił się jednak problem, gdyż nie należałem do PZPR. Cóż było robić, propozycja była kusząca. Złożyłem obietnicę, że złożę podanie o przyjęcie do partii, co niebawem uczyniłem. Po niedługim czasie otrzymałem od dowódcy pułku polecenie przekazania baterii wyznaczonemu oficerowi, a następnie skierowanie do stawienia się w Szefostwie Artylerii OPL OK.

[ Do spisu treści. ]

8. Służba w Szefostwie Artylerii OPL OK

Służbę w Szefostwie Art. OPL OK rozpocząłem z początkiem grudnia 1954 r. Szefem Artylerii Przeciwlotniczej Obrony Kraju był płk Stanisław Dębniak, który jako działowy 37 mm armaty przeciwlotniczej odznaczył się odwagą i bohaterstwem podczas wojny. W czasie nalotu na stację w Darnicy prowadził ze swoją obsługą 37 mm działka skuteczny ogień z wagonu kolejowego. Dowódcą Wojsk Obrony Przeciwlotniczej Obszaru Kraju był generał radziecki Wasyl Kadazanowicz.

Sztab Wojsk OPK mieścił się wówczas przy ul. Senatorskiej 8 w Warszawie w świeżo odbudowanym gmachu (był zniszczony podczas Powstania Warszawskiego). Praca trwała od godz. 8.00 do 16.00. Dojazd do pracy miałem dogodny, trwający tylko pół godziny. Miałem teraz o wiele dogodniejsze warunki służby. W początkowym okresie miałem jednak dość duże problemy z przestawieniem się ze służby w baterii na pracę za biurkiem. Trzeba było opracowywać pisma i materiały, które miał podpisywać Szef Artylerii, a kierowane były do dowódców pułków, dywizji itp. Trzeba było poznać zasady redagowania różnych pism, obowiązujące formy, zwroty, tytułowania itp. Poznać zasady kwalifikowania pism na poufne, tajne i tajne spec. znaczenia oraz zasady ich rejestrowania itp.

W tych pierwszych dniach popełniłem dużą gafę i to w stosunku do samego Szefa Artylerii płk. Dębniaka, a mianowicie: miały się odbyć ćwiczenia taktyczne w pułku w Nisku. W przeddzień wysłano mnie, aby zawieźć dowódcy pułku założenia do ćwiczeń. Zajechałem do pułku późnym wieczorem. Wręczyłem dowódcy pułku mjr. Jaremko zawiezione dokumenty oraz poinformowałem, na jaki dworzec i o której godzinie przyjedzie Szef Artylerii z oficerami, aby wysłali po nich samochód. Poprosiłem, aby mnie obudzili, jak samochód wyjedzie po Szefa i położyłem się spać. Dowódca pułku wysłał samochód w odpowiednim czasie, lecz sam nie pojechał powitać Szefa na dworcu, lecz wysłał tylko oficera dyżurnego. Mnie także nie obudzono. Po przyjeździe do pułku Szef wezwał “na dywanik” dowódcę pułku i mnie. Oberwało się dowódcy pułku i mnie, że nie raczyliśmy przywitać przełożonego na dworcu. Długo odczuwałem, że ten incydent zaważył na mojej opinii u Szefa Artylerii płk. Dębniaka.

Na ul. Śniadeckich 8, Dowództwo Wojsk Obrony Przeciwlotniczej nie stacjonowało długo. W następnym 1955 roku nastąpiło połączenie Dowództwa Wojsk Lotniczych i Dowództwa Wojsk Obrony Przeciwlotniczej Obszaru Kraju. Powstało wspólne Dowództwo Wojsk Lotniczych i Obrony Przeciwlotniczej Obszaru Kraju. Dowódcą połączonych wojsk został generał broni Jan Turkiel - oficer radziecki. Sztab Wojsk OPL OK. przeniesiono na ul Wawelską 1. Na czele sztabu Wojsk OPL OK stał generał brygady Wasyl Kadazanowicz - oficer radziecki. Szefem Sztabu Wojsk OPL OK był płk Władysław Szczepucha. Szefem Artylerii Przeciwlotniczej był nadal płk Dębniak. Stanowisko dowodzenia obronią przeciwlotniczą Kraju było wspólne: Wojsk Lotniczych, Artylerii plot. i Wojsk Radiotechnicznych. Mieściło się poza Warszawą.

[ Do spisu treści. ]

9. Służba w Dowództwie Wojsk Lotniczych i Obrony Przeciwlotniczej OK

9.1. W artylerii lufowej OPL OK

W latach 1955 - 1956 dobrze była widziana praca do późnych godzin wieczornych. Przełożeni wymagali, abyśmy zostawali po godzinach pracy niezależnie od tego, czy było coś pilnego do zrobienia. Niektórzy nawet grali w karty. Generał Turkiel długo wieczorem przebywał w swoim gabinecie, a jak wychodził, lubił, aby w oknach widać było światło. Kiedyś z kolegami, wychodząc do domu na obiad, zagadnęliśmy przełożonego, że może nie przyjdziemy po południu do pracy, bo nie ma żadnych zaległości. Pułkownik odpowiedział: “Przyjdziemy, pomyślimy, co będziemy robić jutro”.

W latach 1955 - 1957 miesiące letnie spędzałem na poligonie w Mrzeżynie, gdzie nadzorowałem wykonywanie strzelań przez jednostki oraz rzetelność oceny strzelań przez obsługę poligonu. Z wydarzeń na poligonie składałem codzienne meldunki do Szefostwa Artylerii WL i OPL OK.

Szef Artylerii płk Dębniak wprowadził na poligonie uroczyste capstrzyki. Na godz. 21.00 jednostki maszerowały na stadion i ustawiały się pododdziałami. Świeiły w niebo 4 reflektory przeciwlotnicze ustawione w rogach stadionu. Grała orkiestra wojskowa. Dowódcy jednostek składali raporty, prowadzącemu capstrzyk. Orkiestra grała “capstrzyk”, a przygotowane w pobliżu działo oddawało wystrzał ze ślepego naboju. Pododdziały defilowały przed trybuną i rozchodziły się do swoich rejonów zakwaterowania.

Czynne było kasyno “Barbórka”, gdzie była zaprowiantowana kadra, a także rodziny oficerów. W porze obiadowej na balkonie sali jadalnej grała orkiestra wojskowa. W kilku budynkach zorganizowano wczasy dla rodzin oficerów.Z czasem utworzono Nieetatowe WDW. W Rogowie było poniemieckie, trawiaste lądowisko lekkich samolotów. Było ono wykorzystywane przez samolot “Kukuruźnik”, którym przylatywał do Mrzeżyna na polowanie gen. Turkiel. Czasem przylatywał służbowo płk Dębniak. Czasem sam pilot po świeże ryby. Komendant poligonu organizował wówczas połów ryb siecią na jeziorze w Rogowie.


Przy “Kukuruźniku” w Rogowie. Stoją od lewej: Józef Wrzesiński, Sytek, Kzimierz Pietz.
Przy “Kukuruźniku” w Rogowie. Stoją od lewej: Józef Wrzesiński, Syrek, Kzimierz Pietz. Foto: Archiwum prywatne - Józef Wrzesiński.
 

W roku 1952 lub 1953 wysiedlono wszystkich mieszkańców wsi Mrzeżyno. Zlikwidowano także kolej wąskotorową z Trzebiatowa do Mrzeżyna i Rogowa. Teren wsi Mrzeżyno i okolice oddano armii czechosłowackiej na poligon. W lecie przyjeżdżali oni tutaj wykonywać strzelania artylerii przeciwlotniczej do samolotów. Czesi opuścili poligon w Mrzeżynie gdzieś około roku 1958. Wieś ponownie zasiedlono, lecz kolejki wąskotorowej nie przywrócono.

W październiku 1956 roku zanosiło się w kraju na zbrojną interwencję radziecką. Pierwszym sekretarzem PZPR został Władysław Gomułka, co nie podobało się władzom radzieckim. Czołgi radzieckie były już w granicach Polski, w drodze na Warszawę. Na szczęście ówczesny I sekretarz KC KPZR Nikita Chruszczow przyleciał do Warszawy. Jakoś dogadał się z Gomułką. Kolumny pancerne, jadące z NRD, zatrzymały się w rejonie Sieradza i biwakowały w okolicznych lasach. Mówiono, że także od wschodu wojsko radzieckie przekroczyło już granice Polski. Na szczęście Chruszczow z Gomułką dogadali się i wojska radzieckie wycofały się.

Z tej okazji na Placu Defilad przed pałacem kultury odbył się wielki więc ludności, w którym także uczestniczyłem. Cały rejon wokół pałacu kultury był gęsto zatłoczony. Przemawiał Władysław Gomułka. Ludzi ogarnął radosny nastrój. Zabłysła nadzieja mian na lepsze.

Gomułka wymógł jednak zgodę władz radzieckich na wycofanie się z Wojska Polskiego oficerów radzieckich, pełniących funkcje dowódcze. Ustąpił wtedy Konstanty Rokossowski ze stanowiska Ministra Obrony Narodowej, a jego miejsce zajął Marian Spychalski. Ze stanowiska Dowódcy Wojsk Lotniczych i Obrony Przeciwlotniczej Obszaru Kraju odszedł gen. Turkiel. Stanowisko po nim objął gen. Frey Bielecki. Niebawem odszedł płk Dębniak, a jego miejsce objął płk Szczepucha. W roku 1957 nie byłem jeszcze zdecydowany, czy pozostanę w wojsku, gdyż po roku 1956 nastąpiło pewne rozluźnienie społeczne i wielu oficerów zwolniło się do cywila. Chciałem jednak zdobyć jakiś zawód. Dlatego w 1957 r. zapisałem się do technikum budowy maszyn elektrycznych w trybie zaocznym. Technikum ukończyłem w 1959 r. z tytułem “technik budowy maszyn elektrycznych”.

W 1958 roku jeden z korytarzy naszego szefostwa przegrodzono kratą żelazną z drzwiami, za którymi znalazły się cztery pokoje. Za kratą zaczęło pracować trzech naszych kolegów i pułkownik radziecki. Wchodził tam także Szef Artylerii płk Szczepucha. Byliśmy ciekawi, co tam się dzieje, lecz koledzy nie chcieli na ten temat rozmawiać. Nie upłynęło wiele czasu, gdy wezwał mnie Szef Artylerii płk Szczepucha. Dał mi do podpisu zobowiązanie, że zachowam w ścisłej tajemnicy naszą rozmowę i wszystko, co dotyczy przedsięwzięć pod kryptonimem “Motyl”. Byłem ostrożny, bałem się, że będę musiał na kogoś donosić lub coś w tym rodzaju. Szef upewnił mnie, że nic w tym rodzaju, że chodzi o modernizację sprzętu. Gdy zobowiązanie podpisałem, szef wyjaśnił mi, że chodzi o wprowadzenie w Polsce rakiet przeciwlotniczych umożliwiających zestrzelenie samolotów USA latających bezkarnie na dużej wysokości nad terytorium Polski. Było to coś interesującego, więc wyraziłem zgodę. Szef kazał przekazać moje sprawy wskazanemu oficerowi i następnego dnia przyjść do pracy już za kratę.

[ Do spisu treści. ]

9.2. W artylerii rakietowej OPL OK

Za kratą pracowali już koledzy:

  • kpt. mgr inż. Mieczysław Miś;
  • por. inż. Tomasz Maliszewski;
  • mjr Kazimierz Pietz.

Aktualnie zajmowali się typowaniem na przeszkolenie w ZSRR kadry technicznej na wykładowców w przyszłym ośrodku szkolenia specjalistów rakiet przeciwlotniczych. Mjr Kazimierz Pietz prowadził kancelarię tajną. Sprawy dotyczące wprowadzenia rakiet realizowano pod kryptonimem “Motyl” w oddzielnej kancelarii tajnej. Teraz doszedłem ja. Miałem m.in. wytypować potrzebną liczbę oficerów z jednostek do obsady stanowisk dowódczych w przyszłym ośrodku szkolenia oraz w pierwszych dywizjonach.

To była pionierska grupa, organizująca Ośrodek Szkolenia Specjalistów Wojsk Rakietowych oraz pierwsze dwa dywizjony, ogniowe i dywizjon techniczny.

Nie wiedziałem nic o organizacji dywizjonów rakietowych, o stanowiskach dowódczych, etatach, predyspozycjach itp. Koledzy polecili konsultację z oficerem radzieckim. Bardzo słabo znałem język rosyjski. Uczestniczyłem kiedyś na kursie zorganizowanym w szkole, ale kto wtedy traktował to poważnie. Pułkownik Kuźmin - konsultant radziecki - widocznie był jednak człowiekiem przygotowanym na taką ewentualność. Cierpliwie mnie wysłuchiwał i tłumaczył w taki sposób, abym mógł zrozumieć istotę zagadnienia. Polecił mi odpowiednie instrukcje i dokumenty, znajdujące się już w naszej kancelarii tajnej. Pomagał mi we wszystkich trudnościach. Gdy już poznałem etat dywizjonu i zakres obowiązków poszczególnych funkcyjnych, z wytypowaniem ludzi nie miałem żadnych problemów. Znałem przecież prawie wszystkich oficerów podległych jednostek, z różnych kursów, odpraw, kontroli w jednostkach i z poligonów. Trudności stwarzało dopuszczenie przez informację wojskową wytypowanych do spraw “Motyl”, potem przyjęcie zobowiązania zachowania tajemnicy.

Kpt. Miś i por. Maliszewski znali wykładowców Wojskowej Akademii Technicznej. Wytypowali najlepszych. W ustalonym czasie, w lutym 1959 r., pierwsza grupa wyjechała na przeszkolenie w ZSRR w ośrodku w Ułan-Ude.

Na lokalizację ośrodka szkolenia specjalistów wojsk rakietowych, po różnych przymiarkach wytypowano koszary w Gołdapi. Ośrodek Szkolenia Specjalistów Artylerii (OSSA) powstał w czerwcu 1959 r. Sprzęt miał być rozlokowany w wytypowanym miejscu, w lesie w pobliżu miasta. Miejsce to musiało być zabezpieczone ogrodzeniami przed podglądem osób postronnych. Tak samo przygotowano stanowisko ogniowe pierwszego dywizjonu, w lesie “Palmiry” i drugiego dywizjonu w lesie obok Nadarzyna.

Nasza mała grupka w sztabie zaczęła się rozrastać. Trzeba było opracować programy szkolenia dla ośrodka i dywizjonów oraz opisy sprzętu, schematy i inne różne materiały potrzebne do eksploatacji sprzętu i procesu szkolenia. Radziecką dokumentację trzeba było tłumaczyć i drukować w języku polskim. Do spraw “Motyl” dopuszczanych było coraz więcej ludzi, w tym także w drukarni i innych komórkach dowództwa.

W grudniu 1959 r. w Ośrodku w Gołdapi rozpoczęło się szkolenie pierwszego dywizjonu, którego dowódcą był kpt. Zenon Kędzierski oraz drugiego dywizjonu - dowódca mjr Dionizy Słotwiński oraz dywizjonu technicznego, którego dowódcą był mjr Jan Zdziech.


Kpt. Józef Wrzesiński. Rok 1960.
Kpt. Józef Wrzesiński. Rok 1960.
 

W kwietniu 1960 r. znalazłem się w nieprzyjemnej sytuacji. Pewnego dnia, tuż po rozpoczęciu pracy, wezwał mnie do siebie Szef Artylerii płk Szczepucha i polecił, abym natychmiast zszedł przed budynek, bo gen. Mankiewicz czeka w samochodzie. Generał chce zobaczyć sprzęt rakietowy, leci helikopterem do Gołdapi, a ja mam lecieć z generałem, aby wskazać miejsce lądowania. Lądowanie ma się odbyć w miejscowości Prostki. Grabowski ma tam wyłożyć białą płachtę w kształcie litery “T”. Mówię, że nie wiem, gdzie są Prostki. Nie było rady, pobiegłem na dół, generał Mankiewicz denerwował się, że tak długo czekał na przewodnika. Zajechaliśmy na lotnisko Bemowo, pilot czekał przy helikopterze Mi-2. Generał zaraz wsiadł do kabiny. Powiedziałem pilotowi, że mamy lądować w miejscowości Prostki. Znaleźliśmy na mapie taką miejscowość. Pilot nakreślił kurs na mapie, wsiedliśmy i start. Lot przebiegał bez zakłóceń, pogoda była słoneczna, były piękne widoki, lecz w kabinie był ogromny hałas. Gdy dolecieliśmy w wyznaczone na mapie miejsce, pod nami była jakaś wieś, ale nigdzie nie było widać białej litery “T”. Generał się denerwuje, że pilot pobłądził, ja myślę, że nie zdążyli przyjechać i wyłożyć prześcieradeł. Podpowiedziałem, że trzeba blisko wsi wylądować, a ja pójdę wyjaśnić, co to za miejscowość. Generał się zgodził. Ja pobiegłem do będących w polu ludzi, którzy powiedzieli, że to wieś Prostki. Zapytałem, czy w okolicy są jeszcze jakieś Prostki. Dowiedziałem się, że są 5 km na wschód. Ponownie wystartowaliśmy i po paru minutach lotu zobaczyliśmy z daleka wyłożoną literę “T”. Po wylądowaniu dostałem od generała reprymendę, jak mogłem się pomylić, wskazując pilotowi niewłaściwe Prostki. Komendantowi Centrum się dostało, że powinien był powiedzieć, w których Prostkach będzie czekał. Generał powiedział, żebym wracał pociągiem, bo on leci jeszcze w inne miejsce i nie może mnie zabrać. Czułem się poniżony i sponiewierany. Byłem wówczas kapitanem. Dobrze, że miałem przy sobie pieniądze na bilet kolejowy. Do Warszawy wróciłem następnego dnia. Żona nie wiedziała, dlaczego nie nocowałem w domu. Wydawało mi się, że nie w pełni uwierzyła w moje opowiadanie.

Do OSSA w Gołdapi jeździłem sam i w grupie kilka razy. Niektóre zagadnienia wymagały uzgodnień i zmian, tak w zakresie procesu szkolenia, jak i w organizacji pracy dydaktycznej, eksploatacji sprzętu oraz zabezpieczenia tajemnicy itp. Wkrótce okazało się, że z pobliskiego wzgórza widać, co się dzieje wewnątrz ogrodzenia koszar. Przejazdy do lasu wzbudzały ciekawość ludzi. Latem w lesie kręcili się zbieracze runa leśnego, pracownicy leśni itp. Podjęto decyzję o przeniesieniu ośrodka do Bemowa Piskiego. Przygotowanie koszar oraz placu do rozmieszczenia sprzętu wymagało czasu. Przebazowanie ośrodka do Bemowa Piskiego odbyło się we wrześniu 1960 r.

Otrzymałem zadanie być obecnym przy przejeździe kolumny sprzętu specjalnego z Gołdapi do Bemowa Piskiego, pomagać Komendantowi Ośrodka ppłk. Grabowskiemu w organizacji przejazdu w taki sposób, aby nie ujawnić rodzaju sprzętu. Byłem w Gołdapi dwa dni wcześniej przed wyznaczoną datą. Odbyło się rozpoznanie całej trasy, ustalenie czasu przejazdu i trudnych odcinków trasy. Noc w tym okresie roku jest już dość długa i czasu na dojazd na miejsce było wystarczająco. Wyjechaliśmy z koszar, gdy w mieście ustał już ruch. Przejazd trwał dłużej niż zakładano, lecz wszystko przebiegało sprawnie. Dopiero 2 km przed osiedlem w Bemowie zaczęło mocno dymić tylne koło jednej z wyrzutni. Jechałem w samochodzie z Komendantem Centrum, jego zastępcą ds. technicznych i  kierownikiem wydziału szkoleniowego. Zdecydowano, aby nie zatrzymywać kolumny, gdyż nie zdążylibyśmy wprowadzić sprzętu do przygotowanego parku technicznego przed świtem. Po niedługim czasie poprzednia jednostka opuściła Bemowo i Ośrodek zajął całe koszary oraz osiedle mieszkaniowe. OSSA w Bemowie Piskim rozszerzał zakres szkolenia.

Od roku 1961 utworzono w Szefostwie WR i Art. OPL OK Oddział Szkolenia Wojsk Rakietowych w składzie: kierownik wydziału plus 3 inspektorów. Ja zajmowałem się głównie programowaniem szkolenia, zakresem wiadomości poszczególnych funkcyjnych organizacją kontroli i rocznej oceny jednostek oraz opracowaniem dokumentów w tym zakresie. Brałem także udział w kontrolach gotowości bojowej.

W lecie 1962 r. wziąłem udział w wyjeździe grupy dywizjonów na poligon do miejscowości Aszałuk w ZSRR (Kazachstan). Głównym celem było wykonanie strzelań bojowych, ale umożliwiono nam także zwiedzanie ciekawych miejsc w Brześciu, Moskwie i Stalingradzie. Podstawiano autokar z przewodnikiem lub można było chodzić indywidualnie. W następnych latach jeszcze kilka razy brałem udział w takich wyjazdach. Zwiedziłem twierdzę w Brześciu, centrum Moskwy, Kreml, Plac Czerwony, domy handlowe, metro, wystawę osiągnięć gospodarczych, wieżę z restauracją obrotową i inne ciekawe miejsca.


Na Placu Czerwonym w Moskwie - 1962 r.
Na Placu Czerwonym w Moskwie - 1962 r. Foto: Archiwum prywatne - Józef Wrzesiński.
 

W Stalingradzie przeszedłem pieszo prawie całą główną ulicę. Byłem w mauzoleum na Wzgórzu Mamaja, obok dawnej fabryki traktorów, gdzie były najcięższe walki, w piwnicach, gdzie marszałek von Paulus miał swoje stanowisko dowodzenia oraz nad Wołgą na wysokiej skarpie nadbrzeżnej, dokąd wdarli się Niemcy. Kiedyś wraz z mjr. Maliszewskim udało nam się pojechać do Astrachania i zwiedzić miasto, port rzeczny, kreml oraz bardzo ciekawe muzeum ze zbrojami, chorągwiami i innym sprzętem bojowym, zdobytym na “Lachach” przez tutejszych wojowników. Stalingrad, ogrom rzeki Wołgi oraz targ rybny i muzeum w mieście Astrachań to wrażenia i przeżycia niecodzienne.

Od września 1962 r. na własną prośbę zostałem skierowany na Kurs Doskonalenia Oficerów w Bemowie Piskim. Chciałem lepiej poznać budowę i działanie sprzętu rakietowego. Kurs ukończyłem w sierpniu 1963 r.

16 września 1963 r. otrzymałem awans na stopień majora. Nadal zajmowałem się problematyką szkoleniową oraz kontrolą i oceną jednostek. Po godzinach pracy pozostawałem w swoim pokoju i wykorzystując umiejętności kreślenia rysunków technicznych, nabytą w technikum, przerysowywałem z dokumentacji rosyjskiej na kalkę techniczną rysunki i schematy elektryczne, oznaczone jako tajne i tajne spec. znaczenia oraz tłumaczone opisy w języku polskim. Kreśliłem do godz. 21-22-giej, nieraz także w niedziele. Oprócz mnie, pracę tę mogła wykonywać tylko jedna kreślarka, dopuszczona do prac z dokumentami spec. znaczenia. Rysunki te oceniono komisyjnie, ile godzin pracy potrzeba było na wykonanie danego rysunku. Za godzinę pracy była ustalona stawka w złotych. Zupełnie nieźle na tym zarabiałem poza pensją. Taką dodatkową pracą zajmowałem się od 1959 roku do początku lat 70-tych.

Ponieważ moja żona także pracowała na Ochocie w Urzędzie Dzielnicy Warszawa-Ochota, podjęliśmy starania o zamianę posiadanego mieszkania M-3 w dzielnicy Koło na mieszkanie w dzielnicy Ochota. Podjęte starania zakończyły się pozytywnie i w 1962 r. otrzymaliśmy mieszkanie przy ul. Pawińskiego. Nowe mieszkanie nie było własnością wojska, lecz kwaterunku cywilnego. Teraz do pracy chodziłem pieszo, co zajmowało mi ok. 20 minut. Osiedle przy ul. Pawińskiego dopiero budowano. Budowano obok naszego bloku także zespoły garaży. Złożyłem podanie o przydział garażu, lecz bez skutku, chociaż podania mi nie zwrócono.

W 1964 roku kupiłem samochód “Syrena”. Przydział garażu otrzymaliśmy z żoną w 1965 r. Brak nam było telefonu, o który wówczas było bardzo trudno.

Dywizjony rakiet przeciwlotniczych OPK, po zajęciu stanowiska ogniowego i osiągnięciu zdolności bojowej wyznaczane były do pełnienia dyżurów bojowych. Były to bowiem “wojska pięciu minut”. Istniały trudności utrzymania gotowości bojowej dywizjonu, gdy starszy rocznik (50% stanu żołnierzy służby zasadniczej) odchodził do cywila. Kadra oficerska także nie zawsze była w komplecie (urlopy, zwolnienia lekarskie itp.). Była potrzeba, aby każdy żołnierz funkcyjny umiał zastąpić przynajmniej jednego funkcyjnego o podobnym zakresie wiedzy. Żołnierze niezbyt chętnie chcieli uczyć się dodatkowych obowiązków na innej funkcji.

Wiedziałem, że w jednostkach lotniczych piloci, a także personel obsługi technicznej mogli zdobywać “klasy kwalifikacyjne”, za co otrzymywali określone wynagrodzenie. Opracowałem więc projekt wprowadzenia klas kwalifikacyjnych w wojskach rakietowych OPK z odpowiednio wyższym wynagrodzeniem za wyższą klasę. Były pewne trudności, szczególnie natury finansowej, ale w końcu projekt przyjęto. Za opanowanie podstawowych umiejętności jednej dodatkowej funkcji była 3-cia klasa, dwie dodatkowe funkcje - 2-ga klasa, a za trzy funkcje - 1-sza klasa. Przy pomocy oficerów OSSA opracowano dla każdego stanowiska, jakie dodatkowe funkcje powinien poznać i zakresy wiadomości na każdą klasę. Teraz poszczególni specjaliści chętniej przyswajali sobie dodatkowe umiejętności.

W 1965 roku Szef WR i Art. OPL OK płk Hille oznajmił mi, że typuje mnie do Akademii Sztabu Generalnego. Po ukończeniu ASG mam objąć stanowisko dowódcy dywizjonu w brygadzie gryfickiej. Powiedziałem, że muszę to przemyśleć. Następnego dnia moja odpowiedź była odmowna. Płk Hille powiedział, że jak będę się trzymał iglicy Pałacu Kultury, to żebym nie liczył na awans i perspektywy w wojsku. Lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku pokazały, że moja decyzja była słuszna. Generał Hille słowa dotrzymał, gdzie mógł, to mi szkodził do końca mej służby.

Pomimo, że nie służyłem w oddziale operacyjnym, włączono mnie do pełnienia dyżurów bojowych na stanowisku dowodzenia obroną powietrzną kraju. Dyżur pełniło się całą dobę. Dyżur był uciążliwy, gdyż wraz z dyżurnym lotnictwa OPL OK trzeba było stale śledzić i rozpoznawać obiekty, znajdujące się nad Polską i blisko granicy. Sytuacja powietrzna zobrazowana była na dużych rozmiarów planszy z naniesionymi obszarami korpusów, lotniskami, stanowiskami rakiet przeciwlotniczych, strefami zasięgu ognia itp. Na planszy były także naniesione korytarze przelotów nad Polską samolotów pasażerskich. Plansza była z grubego pleksiglasu, podświetlona tak, że nie byli widoczni planszeciści, którzy w sposób ciągły, różnymi kolorami nanosili na planszę kursy obiektów powietrznych, podawane przez Wojska Radiotechniczne. Na stanowisku dowodzenia był półmrok i wszystko na planszy było dobrze widoczne. Oficerowie dyżurni mieli potrzebną łączność z podległymi dyżurnymi w korpusach. Nie było wówczas techniki komputerowej. Na wniosek z Wojsk OPK zainstalowano mi wówczas telefon miejski w domu. Włączano mnie także do wyjazdów na kontrole gotowości bojowej w jednostkach. Kontrole organizowano “z zaskoczenia” w taki sposób, aby nie mogło być przecieku do jednostek. Na przykład: o godz. 18-tej otrzymywałem w domu telefon, że na godz. 19.30 mam być przed budynkiem sztabu gotów do wyjazdu na trzy dni. W autobusie przed ruszeniem podawano, kto kontroluje jaki dywizjon i w drogę, np. do Gryfic. Autokar najpierw jechał w rejon najdalszego dywizjonu. Tam podawano wszystkim, o której godzinie należy wejść do oficera dyżurnego dywizjonu, czy jednostki. Był to zwykle czas ogłoszenia alarmu z 5-cio minutowym wyprzedzeniem. Do wyznaczonego czasu kontrolujący musiał czekać w rejonie, nie zdradzając swej obecności. Gdy autokar rozwiózł rozjemców do wszystkich kontrolowanych dywizjonów, dopiero kontrolujący dowództwo brygady wjeżdżał do koszar i w odpowiednim czasie nakazywał oficerowi dyżurnemu zarządzenie alarmu.

Oprócz pełnienia dyżurów na stanowisku dowodzenia OPL OK, co jakiś czas pełniłem służbę oficera dyżurnego sztabu WR i OPL OK, a także służbę oficera dyżurnego w Komendzie Garnizonu Warszawskiego.

W roku 1968 miały miejsce głośne wówczas wypadki na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie grupa profesorów i studentów pochodzenia żydowskiego (Mazowiecki, Geremek, Modzelewski, Kuroń, Michnik i inni), o których pisała prasa, wystawili ”Dziady” w inscenizacji wrogiej dla “linii partii”. Niedługo potem, pewnego dnia przed końcem pracy doszła nas nieoficjalna wiadomość, aby nie wychodzić do domu, lecz po godz. 15-tej iść do sali kinowej. Tak też się stało. Sala była wypełniona, nie było nawet gdzie stać, bo przyszli nawet oficerowie z batalionu obsługi i innych komórek bezpośrednio podległych Dowództwu WL i OPL OK. Wystąpienie miał jakiś nieznany mi oficer, który wspomniał o wypadkach na Uniwersytecie oraz mówił o opanowywaniu ważnych stanowisk w kraju przez ludzi pochodzenia żydowskiego i szkalujących naród polski. Wymienił także nazwiska oficerów pochodzenia żydowskiego w sztabie Dowództwa WL i OPK OK, od szefa wydziału wzwyż, włącznie z Dowódcą Wojsk Lotniczych gen. Frey Bieleckim i jego zastępcami, a także Dowódcą Wojsk OPL OK gen. Mankiewiczem z zastępcami i innych. Wspomniał także o ucieczce samolotem z rodziną do Berlina Zachodniego adiutanta generała Freya Bieleckiego i że tak dalej być nie może. Mówiono także, że gen. Frey Bielecki chciał werbować pilotów do armii Izraela, gdyż wtedy toczyła się tam wojna z Egiptem. Uchwalono, że wszyscy oni muszą odejść z kierowniczych stanowisk. Zredagowano i wydrukowano odpowiednie żądania. Wybrano delegatów, którzy mieli udać się niezwłocznie do Głównego Zarządu Politycznego WP z żądaniem realizacji podjętej uchwały. Wiadomo było, że Szefem GZP jest także generał pochodzenia żydowskiego. Tej narodowości był także Minister Obrony Narodowej gen. Marian Spychalski. Zachodziła obawa, że delegacja zostanie aresztowana, dlatego jednomyślnie zobowiązano się nie wychodzić z rejonu sztabu do czasu powrotu wysłanej do GZP delegacji. Uzyskano także poparcie z jednostek podległych DWL i OPL OK. Wszyscy czekali w napięciu. Delegacja wróciła po północy, przywożąc zapewnienie Szefa GZP, że postulaty zostaną spełnione. Tak też się stało. Nie było ani słowa, że zwalniani oficerowie muszą opuścić Polskę. Niektórzy wyjeżdżali z własnej woli, gdyż wcześniej było to zabronione, a panowało przekonanie, że na zachodzie żyje się wspaniale. Dowódcą Wojsk Lotniczych i OPL OK został generał pilot Roman Paszkowski. Przedwojenny oficer.


ppłk Józef Wrzesiński.
Po mianowaniu do stopnia podpułkownika - 1968 r. Foto: Archiwum prywatne - Józef Wrzesiński.
 

Na Święto Wojska Polskiego 12 października 1968 roku otrzymałem awans na stopień podpułkownika.

W roku 1968 i 1969 składałem u moich przełożonych wniosek, aby wcielanie żołnierzy służby zasadniczej do jednostek wojsk rakietowych OPL odbywało się dwa razy w roku po 25% stanów osobowych, a nie jak dotychczas jeden raz w roku 50%. Poprawiłoby to gotowość bojową, odciążyło przeładowany OSSA w Bemowie Piskim i inne jeszcze zalety. Wniosek ten został odrzucony.


Złoty Krzyż Zasługi wręcza gen. broni Roman Paszkowski.
Złoty Krzyż Zasługi wręcza gen. broni Roman Paszkowski ppłk. Józefowi Wrzesińskiemu - 1970 r. Foto: Archiwum prywatne - Józef Wrzesiński.
 

Pod koniec lat sześćdziesiątych (nie pamiętam daty) ogłoszono w kraju podwyżkę cen wielu artykułów pierwszej potrzeby a staniały lokomotywy, szyny, statki, autobusy itp. Były liczne protesty w zakładach pracy.

Także u nas oficerowie między sobą wyrażali niezadowolenie. Musiało to w jakiś sposób dojść do Szefa Wojsk Rakietowych i Artylerii generała Hille, który zarządził odprawę wszystkich oficerów szefostwa. Podczas swego wystąpienia wyjaśnił nam konieczność podwyżki cen, używając tych samych argumentów, jakie podawały środki masowego przekazu. Mnie nerwy nie wytrzymały. Gdy generał skończył wstałem i wypowiedziałem się krytycznie o podwyżce, że przecież lokomotywy nikt nie będzie kupował. W trakcie tej wypowiedzi koledzy szczypali mnie za spodnie abym przestał. Generał bardzo się zdenerwował, zakończył odprawę i wyszedł. Część kolegów zebrała się wokół mnie mówiąc, że postąpiłem nierozważnie i prawdopodobnie będę miał duże nieprzyjemnosci. Sam także sobie uświadomiłem, że przysłowiowe “próbowanie odwrócenia kijem biegu Wisły” było bezsensowne. Obawiałem się konsekwencji.

Miałem jednak szczęście. Rano z radia dowiedziałem się, że na skutek masowych protestów robotników na Wybrzeżu i w Radomiu, podwyżkę cen odwołano. Generał Hille już do tej sprawy nie wrócił i żadnych konsekwencji nie poniosłem.

W marcu 1971 roku na zajęciach obowiązkowych z WF złamałem obojczyk. Leżałem dwa tygodnie w szpitalu, a następnie jeszcze miesiąc w domu w gipsie. Gdy byłem w szpitalu, żona urodziła syna. Musiałem się wypisać na własną prośbę. Wówczas od znajomych dowiedziałem się, że cywil w takim wypadku dostałby odszkodowanie z ubezpieczenia “NW”, gdyż zakłady pracy ubezpieczały swoich pracowników. Jesienią tego roku odbywała się inspekcja w Dowództwie WL i OPL OK, w wyznaczonym czasie można było pójść do przewodniczącego komisji w sprawach trudnych, ze skargami itp. z pominięciem drogi służbowej. Przewodniczącym Komisji był gen. Siwicki. Zgłosiłem się więc w sprawie potrzeby ubezpieczenia oficerów w zakresie NW. Uzasadniłem zagadnienie swoim przypadkiem. Zostałem uważnie wysłuchany. Generał Siwicki bardzo się zainteresował tym zagadnieniem, zrobił sobie notatkę. Widocznie moja skarga była skuteczna, gdyż po jakimś czasie wprowadzono w wojsku ubezpieczenie kadry w zakresie nieszczęśliwych wypadków w czynnościach służbowych.

Gdy Komendantem Wojskowej Akademii Technicznej był gen. Aleksander Grabowski, zorganizował on spotkanie oficerów byłego 94. pułku art. plot. Uczestniczyłem w tym spotkaniu.


Spotkanie w WAT 1973 r.
Spotkanie w WAT 16.06.1973 r. Na zdjęciu pierwszy z lewej w drugim rzędzie ppłk Józef Wrzesiński. Foto: Archiwum prywatne - Józef Wrzesiński.
 

W roku 1972 ukazał się Rozkaz MON w sprawach racjonalizacji, z którego wynikało, że wnioski nowatorskie można składać do odpowiedniej komisji w MON z pominięciem drogi służbowej. Postanowiłem przesłać tam swój odrzucony wniosek, dotyczący wcielania poborowych 2 razy w roku w wojskach WL i OPL OK. Po przeredagowaniu i szerszym uzasadnieniu wniosek wysłałem bezpośrednio do komisji w MON bez powiadamiania przełożonych. Długo nie było żadnej odpowiedzi, myślałem, że daremne moje starania. Dopiero we wrześniu do DWL i OPL OK przysłano pismo, że wniosek przyjęto i przyznano mi nagrodę Ministra Obrony Narodowej (pieniężną, równą jednej miesięcznej pensji), którą mogę odebrać i podano gdzie. Musiałem tłumaczyć Szefowi WR i Art., co to za wniosek i dlaczego wysłałem z pominięciem drogi służbowej. Wkrótce przyszli dziennikarze z redakcji gazety “Żołnierz Wolności”, zrobili ze mną i przełożonymi wywiad. Szef WR i Art. OPL OK zaproponował, aby na zdjęciu był także ppłk Zygmunt Turkowski. Niebawem w “Żołnierzu Wolności” (nr 230 z dn. 28 września 1973 r.) ukazał się stosowny artykuł.

Do moich obowiązków doszły jeszcze obowiązki sekretarza komisji kontroli kompleksowych, prowadzonych przez Szefostwo WR i Art. OPL OK w podległych jednostkach oraz organizowanie takich kontroli. Była to trudna i uciążliwa praca.

W latach 70. XX wieku (daty nie pamiętam) komendant Garnizonu Warszawa organizował kontrole oficerów idących rano do pracy. W niektórych dniach patrole oficerskie stały na ulicach w pobliżu wybranej jednostki czy sztabu i zatrzymywały wszystkich wojskowych spieszących rano do pracy (służby). Kontrolowano dokumenty, wygląd kontrolowanego czy był ogolony, ostrzyżony, stan umundurowania, butów itp.

Pewnego dnia idąc rano do pracy, gdy z ul. Grójeckiej skręciłem w ul. Wawelską, jakiś mijany starszy pan zwrócił się do mnie słowami: “Niech pan nie idzie tą ulicą bo tam łapią oficerów”. Uprzejmie podziękowałem. Poczułem się głupio ale poszedłem dalej. Zostałem wylegitymowany, obejrzany (na oczach przechodzących cywili, niektórzy przystawali i patrzyli). Nie spisali mnie. Złożyłem jednak odpowiedni raport ze skargą do dowódcy WL i OPLOK.

Po kilku dniach powtórzono taką obławę. Jeden z patroli stanął przy samej furtce gdzie okazując przepustkę wartownikowi, wchodziło się na teren sztabu. W samym przejściu zaczepiono jednego oficera chwytając za niesioną przez niego teczkę. Oficer stawił opór i zaczęła się szarpanina. Oficer wyszarpnął teczkę i przeskoczył za furtkę. Wartownik nie wpuścił patrolu. Interweniował oficer dyżurny Dowództwa WL i OPLOK. Poszedł odpowiedni raport z DWL i OPLOK do MON i takich praktyk zaniechano.

W dniu 1.07.1977 r. zostałem odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Wiosną 1978 r. podczas całodobowych ćwiczeń na stanowisku dowodzenia w pomieszczeniach hermetyzowanych straciłem przytomność i upadłem. Pomocy udzielił mi obecny tam lekarz. Gdy odzyskałem przytomność, lekarz karetką odwiózł mnie do domu, zamiast do szpitala. Na badaniach kardiologicznych stwierdzono, że to był zawał serca.

W 1978 roku dostałem 2-tygodniowe wczasy “wymienne” w Czechosłowacji w miejscowości Szpindlerowy Młyn. Często chorowałem, do dolegliwości kardiologicznych doszły jeszcze bóle kręgosłupa. Poprosiłem w kadrach o skierowanie na komisję lekarską. Otrzymałem III grupę inwalidzką i w listopadzie 1979 roku odszedłem do rezerwy. Miałem za sobą 30 lat służby wojskowej i wysłużoną pełną emeryturę.


Odejście do rezerwy.
Odejście do rezerwy. Pożegnanie przez Szefa WR i Art. WL i OPL OK gen. bryg. Kryspiana Hille. 17.10.1979 r. Foto: Archiwum prywatne - Józef Wrzesiński.
 


Odejście do rezerwy.
Odejście do rezerwy. Pożegnanie przez kolegów 17.10.1979 r. Kwiaty wręcza mjr Stanisław Jankowski, późniejszy główny inżynier WRiA OPK. Foto: Archiwum prywatne - Józef Wrzesiński.
 

[ Do spisu treści. ]

10. Praca w rezerwie

10.1. Pracownik cywilny w DWL i OPL OK

W czasie rozliczania się ze służbą wojskową proponował mi zatrudnienie na stanowisku pracownika cywilnego Szef Uzbrojenia Strzeleckiego płk Kazimierz Pietz (kiedyś pełniący obowiązki kierownika kancelarii tajnej podczas rozruchu akcji “Motyl”). Początkowo odmawiałem, lecz po miesięcznym odpoczynku wyraziłem zgodę i zostałem w wojsku pracownikiem cywilnym na pół etatu. Pracowałem dwa i pół dnia w tygodniu. Praca była spokojniejsza, bez dodatkowych obciążeń, jak wszelkie służby, dyżury, czy kontrole jednostek. Atmosfera pracy była dużo spokojniejsza, jak w Szefostwie Wojsk Rakietowych. Tam zastał mnie stan wojenny. Nam wydawało się to konieczne ze względu na sytuację w kraju, lada moment obawiano się wybuchu wojny domowej.

Ulice Warszawy były zablokowane tramwajami i autobusami. Komunikacja miejska nieczynna. Większe zakłady pracy strajkowały. Najbardziej ustroju kapitalistycznego domagali się górnicy i stoczniowcy. Działacz Solidarności (nie wymieniam nazwiska) na wiecu w Trzebiatowie nawoływał: “Komunistów na latarnie!”.

Palono siedziby komitetów partyjnych. W Radomiu szykowano się do walki. Przywódca Solidarności Lech Wałęsa nie zawsze panował nad sytuacją. Gdyby doszło do wybuchu walk i wojny domowej, Rosjanie udzieliliby Polsce bratniej pomocy jak to miało miejsce na Węgrzech i w Czechosłowacji. Zginęłyby wówczas tysiące ludzi. Obecnie krytykanci gen. Jaruzelskiego twierdzą, ze Rosjanie by nie weszli. Tak mówią także Rosjanie bo to w ich interesie.

Bardzo dużo powiedziano i napisano już na temat stanu wojennego. Nie porusza się jednak wiele mówiącego faktu, ze przywódcy amerykańscy znali zamierzenia i plany gen. Jaruzelskiego dostarczone im przez płk. Kuklińskiego. Nie uprzedzili jednak przywódców Solidarności. Być może uznali, że postępowanie gen. Jaruzelskiego jest słuszne w danej sytuacji międzynarodowej gdyż wojna domowa w Polsce zdestabilizowałaby sytuację co mogłoby grozić także niekorzystnymi następstwami w skali międzynarodowej.

Obecnie modne stało się krytykowanie gen. Jaruzelskiego i stanu wojennego. Robią tak politycy i dziennikarze gdy pasuje im to ze względów politycznych. Często robią to osoby, które w tych czasach były przedszkolakami lub jeszcze nie było ich na świecie. Telewizja jako tło takich wypowiedzi pokazuje ulice pełne uzbrojonych ZOM-owców bijących pałkami spokojnych przechodniów. To obraz wypaczony. Przecież w czasie stanu wojennego życie w kraju toczyło się normalnie, chociaż z pewnymi utrudnieniami.

Pracowałem wówczas w sztabie Dowództwa Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej jako pracownik wojska na 1/2 etatu.

Zarabiałem bardzo słabo, a inflacja galopowała. Zarobki nie rosły, lecz ceny były coraz wyższe. W naliczaniu wysokości składki partyjnej sumowano emeryturę z dochodami z pracy i dopiero obliczano składkę. Była to dla mnie znacząca suma. Złożyłem więc podanie o obniżenie składki. Otrzymałem odpowiedź odmowną. Oddałem więc legitymację partyjną (PZPR) z uzasadnieniem, że nie stać mnie na należenie do tak drogiej partii. Musiałem więc zwolnić się z pracy w Dowództwie WL i OPL OK. Z GZP WP (Główny Zarząd Polityczny) przyszło pismo do Zastępcy Dowódcy ds. Politycznych, że mnie źle wychowali. Odszedłem “za porozumieniem stron” w listopadzie 1985 roku.

[ Do spisu treści. ]

10.2. Praca w Elektrociepłowni “Siekierki”

Po kilku dniach spotkałem w mieście kolegę, który pracował w obronie cywilnej. Powiedział mi, że w Elektrociepłowni “Siekierki” poszukują pracownika do obrony cywilnej. Zgłosiłem się tam i zostałem przyjęty na 9/10 etatu. Otrzymałem stosunkowo wysoką stawkę uposażenia. Były także znaczące premie kwartalne i nagrody.

Kierownikiem wydziału obrony cywilnej był ppłk rezerwy, z którym już kiedyś się zetknąłem podczas pełnienia służb oficera dyżurnego garnizonu. Był on w tym czasie dowódcą kompanii honorowej. W wydziale pracowała jeszcze kobieta maszynistka, prowadziła ona także kancelarię tajną. Podlegała nam także kompania ochrony zakładu, pełniąca służbę wartowniczą.

Brązowy medal za Zasługi dla OC.Początkowo miałem sporo pracy. Musiałem zapoznać się z zadaniami OC w zakładzie, sprawami mobilizacyjnymi i współpracą z WKU Mokotów, a także z przełożonymi po linii OC miasta Warszawy.

Elektrociepłownia “Siekierki” w Warszawie jak i inne zakłady tego typu to ważne obiekty tak dla miasta stołecznego Warszawy jak i dla Kraju.

Do podstawowych zadań obrony cywilnej w tamtych latach a więc i do moich obowiązków należało:

  • prowadzenie reklamacji pracowników niezbędnych dla funkcjonowania zakładu przed powołaniem do wojska na wypadek mobilizacji i współpraca z WKU w tym zakresie;
  • planowanie ewakuacji pracowników zakładu wraz z rodzinami do rejonów podmiejskich na wypadek wojny;
  • utrzymywanie w dobrym stanie technicznym zmagazynowanego sprzętu OC;
  • utrzymywanie w dobrym stanie technicznym schronów dla załogi zakładu;
  • nadzór nad kompanią wartowniczą ochraniającą zakład;
  • współpraca z OC Zarządu Energetyki Warszawskiej i Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy;
  • prowadzenie kancelarii tajnej zakładu.

Po około dwóch latach kierownik wydziału odszedł i ja objąłem jego stanowisko. Otrzymałem wyższe wynagrodzenie. Zakład miał duże dochody. Otrzymywałem ubrania robocze, ręczniki i środki higieny. Poznałem także wszystkie obiekty i urządzenia elektrociepłowni, organizację pracy i większość personelu kierowniczego. O tym okresie mojej pracy przypominaja pamiątki w postaci “Medalu pamiatkowego XL-lecia OC”, “Brązowego Medalu za Zasłgi dla OC” (zdjęcie obok) i “Odznaki Zasłużonego Pracownika E.C. Siekierki”.

W roku 1994 umarła moja żona. To spowodowało, że po paru miesiącach zacząłem zastanawiać się nad sensem dalszej pracy. Miałem już 68 lat. Zwolniłem się z pracy w maju 1995 roku po 48 latach pracy, w tym 30 lat służby wojskowej i 2,5 roku pracy przymusowej w Niemczech podczas wojny.

[ Do spisu treści. ]

11. Posłowie

Moje wspomnienia dobiegają końca. Dotyczą one wydarzeń z ubiegłego wieku. To już historia. Teraz mamy wiek XXI. Polska jest inna, ludzie także. Czy wszyscy są zadowoleni, na pewno nie. Politycy i dziennikarze mówiąc o wydarzeniach ubiegłego wieku często naginają sens wypowiedzi do potrzeb swojej opcji politycznej.

Może nam się wiele spraw ie podobać ale Polska to nasza Ojczyzna. Powinniśmy ją kochać.

Jeszcze tylko kilka słów w sprawie, która mnie jako żołnierza Wojska Polskiego - chociaż emeryta bulwersuje. To pamięć o tych co oddali życie za Ojczyznę.

II wojna światowa rozproszyła Polaków po różnych krajach. Polski żołnierz walczył tam gdzie rzucił go los. Żołnierze, którzy walczyli w kraju, w ZSRR, w Afryce czy na “Zachodzie”, oddawali życie za Polskę. Pod koniec wojny i po wojnie ze względów politycznych, zaczęto dzielić żołnierzy na dobrych i niedobrych zależnie od tego gdzie walczyli. Tak się dzieje jeszcze obecnie. Za PRL-u władzą nie podobali się żołnierze z AK i ci co walczyli na “Zachodzie” a honorowano tych co wyzwalali Polskę od wschodu. Obecnie, a jest rok 2013, władze honorują żołnierzy AK mówiąc, że byli “wyklęci”, a jednocześnie wyklętymi czynią tych co gineli pod Lenino, w walkach o Warszawę, Gdańsk, Kołobrzeg, Wał Pomorski i Berlin. Nie mogę się godzić aby życie żołnierza który walczył i zginął za Ojczyznę miało różne wartości, zależnie jaka opcja polityczna “trzyma władzę”.

Jeżeli popełniłem jakieś błędy to przepraszam. Nie korzystałem bowiem z żadnych dokumentów.

Na koniec pragnę serdecznie podziękować Pani Bożenie Załęskiej i ppłk. rez. Czesławowi Hrutowi z byłego Szefostwa WOPL Sił Powietrznych, za przetworzenie wspomnień z rękopisu do wersji elektronicznej.

[ Do spisu treści. ]