Home - strona główna WRiA.PL – “Wspomnienia ...”.
 


Ostatnia aktualizacja: 28.07.2007-04.03.2020 r.
 

 

kpr. rez. Janusz Chojnowski


Wspomnienia przeciwlotnika, żołnierza służby zasadniczej
39. dywizjonu rakietowego OP m. Gryfino

 

 

Pierwszy kontakt z wojskiem - Wojskowa Komenda Uzupełnień.
 

Janusz Chojnowski
Foto 1. kpr. rez. Janusz Chojnowski

Pierwszy kontakt z wojskiem? Jeszcze wtedy WKU Złotoryja (obecnie WKU Legnica). Komisja była właśnie w Zlotoryji. Oczywiście honorowe krwiodawstwo (ja nie oddałem), potem wypełnianie ankiet i stanęliśmy przed komisją – wiadomo w pojedynkę. Badania były pobieżne a komisja żeby podnieść swój prestiż odzywała się tylko i wyłącznie podniesionym głosem. Wiadomo było, jaką kategorie otrzymam, bo nie narzekałem na stan zdrowia. Tak, więc A1 i "Przeznaczony do odbycia służby wojskowej".

Podczas wypełniania ankiety jedno z pytań brzmiało, „w jakim rodzaju wojsk chciałbyś służyć”. Ja bez zastanowienia napisałem WOP – jakoś zawsze mnie, ciągnęło do obrony granic naszego kraju, a patrolowanie granicy uważałem za pewien rodzaju „sport ekstremalny”. WOP od WOPK różni się tylko jedną literą a nasza służba w końcu też polegała na ochronie granic tyle, że powietrznych. No po komisji trochę się nas zebrało celem spożycia niskoprocentowego napoju alkoholowego, aby przypieczętować naszą chęć oddania dwóch lat życia dla ochrony ojczyzny. Tak w wielkim skrócie mogę streścić moją pierwszą styczność z LWP.   

A tak w ogóle to w roku 1985 pracując w Legnicy w firmie, która w tamtych latach była prężna jak górnictwo czy hutnictwo, czyli PKP, w miesiącu lutym (chyba) otrzymałem powołanie do jednostki w Krośnie Odrzańskim. Na dzień obecny nie pamiętam numeru jednostki. Wtedy stanęło czarne na białym – idę do armii na wiosnę!!!!!!!!

W lokomotywowni wykonywałem zawód o bardzo długiej nazwie „Mechanik napraw silników spalinowych pojazdów trakcyjnych”. Był to dział, z którego tylko jeden krok dzielił od egzaminów na tzw. młodszego maszynistę lokomotyw spalinowych. Wtedy zrozumiałem, że nie będę jeździł, bo po wojsku na kolej nie wrócę. Zrobiliśmy z kolegą pożegnanie w brygadzie DIESEL i……no właśnie. Tydzień przed rozpoczęciem służby w Krośnie, po wcześniejszym zawiadomieniem mnie w WKU Legnica oddałem bilet i zostałem odroczony do jesieni. Szok!  Z drugiej strony gdyby nie to zdarzenie, nie poznałbym WOPK, w której to przyszło mi spędzić 726 dni.

Niech nikogo nie zmyli tu ilość dni, nie ma tu żadnej, dosługi za kary. Po prostu tyle służyliśmy i kropka.

A tak wracając do WOPK to nie sposób opisać to wojsko w kolorach. No właśnie, co to znaczy? A to, że w tamtych czasach widziało się żołnierzy na ulicy w mundurach zielonych, bardzo rzadko w marynarskich a tu raptem kolor granatowy. Pamiętam, że jak jechaliśmy któregoś dnia do domu to w Legnicy na dworcu głównym dziecko wołało „mamo, mamo ile milicji”. W naszym rejonie tzn. w starym województwie legnickim nie spotykało się raczej „rakietowców” i „pilotów”. Mijani ludzie na ulicy spoglądali, a znajomi wprost pytali, jaka to formacja.

Tak to moi drodzy wyglądało. Natomiast, co do komisji lekarskiej to z perspektywy czasu zrozumiałem, że w tamtych czasach nie było czasu na głębsze badania i przyglądanie się późniejszym żołnierzom. Norma miała być wykonana, a że zdarzały się nieraz błędy – kto wtedy ponosił za to winę – nie było takiej opcji.

[ Do spisu treści. ]

Pierwsze dni w wojsku - 39 dr OPK Gryfino.

Łza się w oku kręci. Tak, tak to już 20 lat, kiedy opuściłem 39 dr OP (JW 2295) Gryfino.

Moja przygoda rozpoczęła się w roku 1985, kiedy to wysiadłszy z pociągu swe kroki skierowałem do jednostki w Gryficach. Krzyki, gonitwy, zmiana ubioru i już siedzimy w autobusie (o ile dobrze pamiętam UNU 2370 - a może inny). W nocy wszystkie koty są czarne, więc podróż do Gryfina do 39 dr OP, która przebiegała w nocy minęła w miarę „szybko” i koło 1 w nocy stanęliśmy w okolicach wartowni, stołówki i dyżurki oficera dyżurnego dywizjonu rakietowego. „Miłe” powitanie ze strony żołnierzy, którzy pełnili wartę i biegusiem na baterie. I piętro (siedziba I i II baterii), szybkie zakwaterowanie w salach i spać – do 8 rano !?

Tak w wielkim skrócie mogę opisać mój pierwszy dzień pobytu w mojej jednostce.

Teraz kilka szczegółów, które pomimo upływu lat pozostały jeszcze gdzieś w głębi mózgu:

  • d-ca jednostki                                   ppłk Zygmunt Gaik

  • z-ca d-cy ds. politycznych                por.   Piotr Micota

  • z-ca d-cy ds. technicznych              mjr   Aleksander Blejsz

  • szef sztabu                                        ppłk  Wacław Kozak

  • d-ca I baterii                                      kpt.   Tadeusz Bugdal

  • d-ca II baterii                                     kpt.    Zbigniew Majerczyk

  • d-ca III baterii                                    mjr Kazimierz Węglarz

Poniżej pragnę podąć kilka nazwisk (przepraszam, że nie pamiętam stopni i imion przynamniej niektórych), z którymi człowiek spotykał się, na co dzień:

Okres tzw. unitarki:

  • d-ca plutonu kierowców (unitarki)                    por. Krzysztof Bąk

  • d-ca I drużyny                                                       kpr.  Micuła

  • d-ca II drużyny                                                      kpr.  Michał Kozber

W plutonie kierowców przyszło mi służyć do przysięgi a potem… No właśnie, wtedy nazywało się to „szkoła, krazistów” czyli zdobywanie uprawnień do kierowania pojazdami wielotonowymi typu KRAZ.

Pamiętam, że, na co dzień mieliśmy do czynienia ze wspaniałym człowiekiem - można śmiało tak go nazwać, jakim był, sierż. Zbigniew Stańczyk (d-ca PTG).

Większość nas była z Chojnowa, Legnicy, Prochowic ale nie brakowało również takich miast jak Kalisz, Leszno, Śmigiel.

Ciężko jest mi na dzień dzisiejszy wymieniać wszystkich, ale tych, których w danej chwili pamiętam, przedstawiam (przepraszam za brak imienia niektórych): Turczyński Marek, Piłat Waldemar, Piskorowski Krzysztof, Wadach Mirosław, Glapa, Bruzi Leszek, Wardziak Jacek, Banaś, Banasiak, Dyjak, Działoszyński, Erstling, Góra, Helwin, Klamka Jerzy, Kokociński, Korczak, Kościuszko, Krawczyk, Kubaszek, Łęcki, Maćkowski, Maćkowski Zbigniew, Miastowski, Migdałek, Mikołajczyk, Niciejewski, Oleszek, Pawlak, Sikora, Sobiech i Woźniakiewicz

Mało nazwisk, ale myślę, że w przyszłości uda mi się odświeżyć bardziej pamięć, więc jeśli ktoś czuje się obrażony niech mi wybaczy.

Swoją służbę zacząłem dość nietypowo, bo już w drugi dzień zostałem pisarzem u szefa służby czołgowo-samochodowej por. Krzysztofa Bąka. Oczywiście nie samotnie. Wtedy to wprowadzał mnie we wszystko wspaniały „dziadek” Julian Pietrasiak.

Rozkazy wyjazdów, rozliczanie paliwa i przejechanych kilometrów, i w ogóle wszystko, co dotyczyło samochodówki a jednocześnie konspekty, plany itd. Jednak Julek szybko opuścił jednostkę i wyszedł do cywila za sprawą sytuacji rodzinnej. Wtedy zostałem sam i myślałem ze nie podołam, ale…

[ Do spisu treści. ]

Po ... przysiędze !

Z dnia na dzień było coraz lepiej. I tak do przysięgi. Po przysiędze, która odbyła się w Gryficach wielu kolegów „rozjechało się” do innych jednostek, oczywiście WOPK: Mrzeżyno, Ustronie, Kołczewo, Dobra Szczecińska, Stargard Szczeciński i Świnoujście

Pozostali i miedzy innymi ja przemierzaliśmy szczecińskie drogi celem nabrania praktyki na Krazach. Okres od przyjścia do zakończenia szkolenia krazistów zleciał bardzo szybko i jednym słowem skończyło się przedszkole a zaczęło wojsko.

bomb. Janusz Chojnowski - 39 dr OP.

Foto 2. Bomb. Janusz Chojnowski. Foto arch. J. Chojnowski.

Trafiłem z Markiem Turczyńskim (późniejszym kapralem) na III baterię, którą rządził major Kazimierz Węglarz. Akurat my z Markiem zostaliśmy przydzieleni do drużyny wozów specjalnych, którą to posiadał we władaniu plutonowy Kazimierz Klepacki (potem sierżant). Akurat pech chciał, że wszyscy, którzy byli w tej drużynie pełnili dodatkowe funkcje. Strażak, pomocnik szefa baterii, pisarz. Nieraz z tego tytułu wybuchały spory, ale w takim gronie jak my byliśmy zawsze jeden krył drugiego.

Nasza bateria III była w sąsiedztwie plutonu transportowo-gospodarczego, z którego to chłopaki żyli z nami w wielkiej zgodzie i vice versa. Ciężko jest sobie przypomnieć wszystkich, ale tych, co pamiętam spróbuję wymienić. Oczywiście większość nazwisk, imion jak i stopni nie pamiętam zwłaszcza, że niektórzy z nich na pewno po moim wyjściu awansowali: Mjr Kazimierz Węglarz (d-ca baterii III), plut. Kazimierz Klepacki, sierż. Zdzisław Popławski, chor. Tomasz Olszewski i chor. Knap.

Wracam jeszcze do szkolenia krazistów. Szkolenie  przebiegało w dość spokojnej atmosferze. Zostało nas niewielu a jednak jazda tak dużymi autami była dla nas frajdą. Codziennie przejeżdżaliśmy dziesiątki kilometrów celem nabycia praktyki. Pamiętam że najczęściej odwiedzanymi miejscowościami było Gryfino, Banie, Krajnik, Szczecin, Widuchowa i ... Pniewo ! No to ostatnie było nam zwłaszcza bliskie (piwo).

A naszym najczęstszym "Przewodnikiem stada" był sierż. Zbigniew Stańczyk. Chyba nie było wśród nas takiego który by nie darzył sympatią naszego sierżanta. Jednym słowem Złoty Człowiek. A jak już użyłem tego określenia to miano Złotego Człowieka wśród kadry posiadali (według naszych kryteriów): mjr Blejsz, mjr Węglarz, por Bąk, chor Łańczak sierż Stańczyk i sierż Klepacki

Tak nam mijała sielanka jako kursantów, aż pewnego dnia nastąpił podział i raptem zostało nas 4. Oprócz mnie zostali: Waldek Piłat, Leszek Bruzi i Marek Turczyński. Waldek trafił na baterię II, Leszek na I, a my z Markiem na III techniczną.

Od lewej: bomb. Marek Turczyński, bomb. Janusz Chojnowski i bomb. Dariusz Koszela

Foto 3. Od lewej: bomb. Marek Turczyński, bomb. Janusz Chojnowski i bomb. Dariusz Koszela. Foto arch. J. Chojnowski.

Jeszcze dobrze się nie zadomowiliśmy, a tu przyszło nam jechać do Kołczewa, podpiąć się pod sprzęt rakietowy i tenże zaciągnąć do miejscowości Płoty. Oczywiście w Kołczewie spędziliśmy parę dni. Przygotowanie sprzętu do drogi przedłużało się nie wiadomo dlaczego. Nie obrażając nikogo, gdy po paru miesiącach porównałem sobie czasy tej "przeprowadzki" to chyba nikt nie miał polotu do 39 dr OP. A była to zasługa nie tylko kadry ale i żołnierzy służby zasadniczej. Warto w tym miejscu wspomnieć takich jak: mjr Aleksander Blejsz, por Krzysztof Bąk, sierż Zbigniew Stańczyk, sierż Kazimierz Klepacki, kpt. Tadeusz Bugdal, mjr Kazimierz Węglarz, sierż Piskorz, chor. Kochański, Marek Turczyński, Leszek Bruzi, Waldek Piłat, Paweł Wieczorek i Paweł Olszewik.

Po Płotach był Słupsk i tu na lotnisku spędziłem trochę czasu zwłaszcza, że najpierw byłem tam z Kobylanką (38 dr OP Stargard Szczeciński) a potem z własną jednostką. No nie powiem, ale pobyt z jednostką macierzystą nie był dla mnie zbyt udany. Wtedy to, po raz pierwszy w życiu, zobaczyłem z bliska coś co się nazywało MIG 23.

My jako kierowcy nie mieliśmy bezpośrednich zajęć na sprzęcie w związku z tym pełniliśmy służby podoficerów, wartownicze, PKT, kuchnia, itp...

Gdzieś koło kwietnia wróciłem do jednostki. Zaczęły się normalne zajęcia, gonitwa, paniki chociaż... No właśnie jakoś mnie to prawie wszystko omijało raz, że byłem pisarzem u por Bąka, dwa, że pełniłem służby PKT (136 służb), a sprawa trzecia, że gdy moje dziadki zwąchały, że drzemie we mnie jako taki talent zająłem się nie sprzątaniem baterii, ale właśnie produkcją chust, kalendarzyków i fal, że wspomnę o pisaniu setek widokówek z okazji świąt, urodzin, imienin, itd.

Produkcją akcesorii dla rezerwy i nie tylko (robiłem też dla swojej fali) zajmowałem się do końca służby, więc czas leciał jak szalony a jednocześnie byłem nadal pisarzem no i kierowcą.

Po powrocie z wyjazdów poligonowych dostałem „Wzorowego Żołnierza” i „Wzorowego kierowcę”. Oczywiście dla wielu byłem tzw. Plusiarzem, ale ja po prostu robiłem swoje.

bomb. Janusz Chojnowski - 39 dr OP.

Foto 4. Bomb. Janusz Chojnowski. Foto arch. J. Chojnowski.

2 razy udało mi się pojechać do Głowna celem zaprowadzenia sprzętu do remontu. No to dopiero była laba: 5 dni jazdy w kolejowym wagonie towarowym, Krazy na wagonach, giwera na plecach i spacer po Łodzi, na tamte czasy to zalatywało lekką sensacją. Takich samochodów nie spotykało się na co dzień na polskich drogach. 

Pamiętam, że jechaliśmy z Pawłem Wieczorkiem i z sierż. Popławskim. 5 dni w jednym wagonie na pełnym luzie, więc żeby zabić lekko nudę sierżant rysował na ścianach wagonu, oczywiście wewnętrznych, nasze karykatury a robił to naprawdę wspaniale (niesamowity talent). Pewnego dnia jak weszli pracownicy PKP i zobaczyli narysowaną panienkę to macali ścianę czy aby na pewno to tylko rysunek. A tak w ogóle to najbardziej lubianymi na baterii, jeżeli chodzi o tzw. "luz" to byli: chor. Andrzej Łańczak, sierż. Zdzisław Popławski no i mój dowódca drużyny sierż. Kazimierz Klepacki. Natomiast też lubianym, ale nieraz ostrym był chor. Tomasz Olszewski. Jego lubiliśmy za zdecydowane decyzje. Jak miał kogoś opierdzielić to robił to szybko, zdecydowanie i nie patrzył czy ktoś słucha z boku czy nie. I za to go właśnie lubiliśmy. Jeżeli chodzi o antypatie to przemilczę te nazwiska, bo myślę, że czas koi rany, więc.....

bomb. Janusz Chojnowski - 39 dr OP.

Foto 5. Bomb. Janusz Chojnowski. Foto arch. J. Chojnowski.

Pamiętam, że jeszcze jako „kot” jechałem Krazem siodłowym na strefę celem wyprowadzenia naczepy PS-6R z rakietami na zewnątrz magazynów nr 7. Była zima, ślisko a ja chciałem sprawdzić jazdę w warunkach ekstremalnych no i wylądowałem w rowie. Jakoś dość szybko przyjechał Waldek Piłat swoim Krazem i mnie wyciągnął, ale… no właśnie nie uszło to uwadze chor. Olszewskiego. Ach, co to się działo. Oczywiście dostałem taki opierdziel, że przez dwa tygodnie uszy mi puchły. Dobrze, że nikogo nie potrąciłem, bo zahamować nie było żadnych szans. Podobnych przypadków oczywiście było wiele, ale nie o wszystkich kadra wiedziała.

Muszę tu wrócić do szefostwa samochodowego. Oczywiście wszyscy kierowcy naszej jednostki bardzo sobie cenili mjr. Aleksandra Blejsza, por. Krzysztofa Bąka i sierż. Zbigniewa Stańczyka. Zresztą byli to ludzie tak wspaniali, że do dzisiaj jak spotkam się na ulicy z Markiem to bardzo ciepło ich wspominamy. Oczywiście pamiętamy również o „naszym” sierż. Klepackim. Pamiętam, że mjr Blejsz jako jedyny z szefów jednostki, nigdy nas nie opieprzał a jak coś było nie tak to tłumaczył setki razy aż człowiek zrozumiał, ale robił to spokojnie i bez nerwów. O mjr. Blejszu wtedy mówiliśmy „nasz kochany Oluś”.

Och gdyby oni wiedzieli wtedy, co nieraz się działo po południu to chyba do domu by nie pojechali nigdy. Ale nawet jak coś się wydarzyło to rano nie było już śladu wydarzenia. A działo się nieraz oj działo. Jak chłopaki szykowali wóz strażacki, bo na drugi dzień był wyjazd na zawody to ja cofając Krazem uderzyłem im w bok przyczepki. No i co? Rano – sprzęt jak nowy. Nie powiem, że strachu się najadłem, ale potem milo się to wspominało.

Jak wcześniej wspomniałem miałem służby na PKT. Dla niewtajemniczonych w służbę wojskową tłumaczę, że skrót ten oznacza Punkt Kontroli Technicznej. Dobra to była służba, bo to i w pomieszczeniu, ciepło, radio, gazety, zero stresu. Rano meldunek dla mjr. Blejsza albo por. Bąka, wieczorem spacer po parku samochodowym i meldunek do oficera dyżurnego jednostki a po za tym pełny luz. Owszem jak któryś zalazł za skórę to się go temperowało, ale ogólnie było fajnie.

Jak już wcześniej pisałem zaliczyłem poligon w Słupsku na lotnisku. Bardzo fajne wrażenia i laba. Było to doroczne zgrupowanie poligonowe na którym dywizjony rakietowe ćwiczyły zwalczanie celów powietrznych na małych wysokościach.

Kierowcy na antenie SNR.

Foto 6. Kierowcy na antenie stacji naprowadzania rakiet (SNR)? Czemu nie. Foto arch. J. Chojnowski.

Chłopaki na sprzęcie mieli zajęcia a kierowcy albo ściemnianie w parku samochodowym, oczywiście polowym, albo pełnili służby. Ja osobiście miałem parę służb na PKT, jedną jako podoficer dyżurny i raz na warcie. Z tą wartą to też o mały włos nie wylądowałbym do raportu (oby tylko). Cały dzień patrzyliśmy jak samoloty startowały i lądowały, a potem biegiem, bo to przecież trzeba zdążyć na odprawę wart i służb. Człowiek zmęczony tymi dziennymi wrażeniami, więc w nocy zamiast pilnować dobytku jednostki w postaci namiotów i sprzętu, położyłem się na siatkach maskujących obok ESD-100 (elektrownia polowa) i usnąłem. Dobrze, że w nocy wzięło ich na latanie, bo przespałbym rozprowadzenie wart. Ale i tak rano na apelu wybuchła afera, gdzie był wartownik z 39 dr OP! Ponoć dowódca przeszedł się po posterunkach. A co by było jakby tak usłyszał chrapanie albo jadący samochód przejechałby po tych siatkach. Dziś patrząc na to włos się na głowie jeży ale wtedy to było nie ważne, byle tylko przyłożyć gdzieś głowę i lulu. Na moje usprawiedliwienie powiem, że miałem wartę tylko jeden raz i więcej taka sytuacja nie miała miejsca.

Po powrocie do jednostki wróciłem do normalnych zajęć i temat zajęć poligonowych odchodził na dalszy plan. Dla nas była to już historia a żyliśmy codziennością jednostkową.

Kierowcy na wyrzutni rakiet.

Foto 7. Jak na SNR to czemu nie na wyrzutni rakiet ?. Foto arch. J. Chojnowski.

Sprzęt parę dni był ustawiany na strefie natomiast ja z powodu urlopu pisarza bateryjnego, na tydzień przeniosłem się do kancelarii mojego dowódcy baterii mjr. Węglarza celem gryzmolenia rozkazów dziennych i innych spraw. Jakoś na drugi dzień po powrocie z poligonu, do kancelarii wszedł ( odpowiednim określeniem byłoby „wleciał” ) dowódca I baterii kpt. Bugdal. Oczywiście podniesionym głosem zapytał się czy to ja byłem kierowcą Kraza UAK-0616. No rad nie rad przyznałem się do tego, zresztą jakie miałem wyjście a w głowie sto tysięcy myśli, co się stało?. Ten dialog wyglądał mniej więcej tak:

- Czy to wy żołnierzu prowadziliście Kraza UAK-016?

- Tak obywatelu kapitanie.

- A siatki maskujące to na waszym Krazie były załadowane?

- Tak jest (a w myślach - o co chodzi).

Wtedy kapitan Bugdal zwracając się do mjr. Węglarza użył takich słów:

- Wnioskuje panie majorze o 5 dni urlopu nagrodowego dla tego żołnierza za wzorową jazdę oraz za to, że wyjechał z jednostki z trzema siatkami a wrócił z czterema. 

Ot przez przypadek musiałem pomyłkowo załadować o jedną siatkę maskującą więcej i ktoś na tym stracił a my zyskaliśmy. Ale jak to wtedy mówiliśmy, że w wojsku nic nie ginie a co najwyżej zmienia właściciela.

Kadra 39 dr OP.

Foto 8. Kadra 39 dr OP. W pierwszym rzędzie trzeci od lewej por. Krzysztof Bąk - szef służby samochodowej, obok ppłk Zygmunt Gaik - dowódca dywizjonu. Trzeci od prawej mjr Aleksander Blejsz - z-ca dowódcy ds. technicznych, za nim mjr Kazimierz Węglarz - dowódca baterii technicznej. Foto: Arch. Janusz Chojnowski.

A tak nawiasem mówiąc ta raz na jakiś czas odbywał się apel mundurowy. Patrząc na to z perspektywy dnia dzisiejszego wielka bzdura, ale wtedy to była wielka panika. Nasz szef baterii chor. Kawicki bardzo dokładnie i skrupulatnie sprawdzał nasze wyposażenie i tu nie było litości. Nie można powiedzieć, nasz szef był pedantem i na punkcie wyposażenia jak i czystości, ładu i porządku miał prawdziwego fioła. Za braki oczywiście żołnierz był obciążany finansowo. W plecakach wszystko równiutko a nie daj boże żeby znajdowała się tam rzecz nie będąca na wyposażeniu. Jednym słowem masakra. 

Często szef przeprowadzał sobie kontrole na baterii. Począwszy od toalety przez palarnie, szatnię aż do naszych sal. Jeśli znalazł, choć jeden włos na mydle albo krzywo ułożone rzeczy w szafce, potrafił dać nam popalić. Wtedy nas to doprowadzało do wściekłości i gdyby on wiedział, jakie epitety szły w jego stronę… A dziś w pewnym stopniu zadowolony jestem, że tak postępował, bo dzięki temu wlazło mi to w głowę i ten porządek wojskowy zaprowadziłem w domu. Oczywiście żeby ktoś nie pomyślał, że jestem jakiś tyranem. Po prostu porządek ma być. Tak, tak wojsko to wspaniała szkoła życia, oczywiście myślę o starym systemie, bo to co słyszałem o współczesnej armii to już nie jest to samo.

Żołnierze 39 dr OP.

Foto 9. Od lewej: Paweł Wieczorek "Termos", Janusz Chojnowski "Mysz", Tadeusz Feliciak "Felix", Ryszard Wróbel "Gołąb", Marek Turczyński "Turek", Marian Kukułka "Fruwajka", Tomasz Roszak, Krzysztof Nowak "Bolący". Foto arch. J. Chojnowski.

[ Do spisu treści. ]

Zgrupowanie poligonowe na lotnisku w Płotach.

Odznaka 40 dr OP Kołczewo Pierwszy dłuższy pobyt poza jednostką macierzystą przyszło mi odbyć w lutym 1986r. Wtedy to z jednostki w Kołczewie “ciągnęliśmy” sprzęt na tajne lotnisko w Płotach.

Jednostki z Kołczewa, Ustronia Morskiego, Dąbek i Łunowa brały udział w zgrupowaniu poligonowym w rejonie lotniska w Płotach. Celem zgrupowania było przygotowanie obsług bojowych do mających nastąpić w maju tego roku strzelań bojowych na poligonie w Aszułuku (w byłym ZSRR).

Jednostka z Kołczewa nie posiadała 100% własnych środków ciągu do przeprowadzenia manewru sprzętem bojowym. Jednostki nie biorące udziału w zgrupowaniu poligonowym wysyłały, w ramach wsparcia, brakujące ciągniki, w tym i moja jednostka

Jak zaznaczyłem na początku był luty a więc miesiąc zimowy, mroźny i śnieżny. Po przyjeździe na miejsce i ustawieniu sprzętu, rozpoczęliśmy zagospodarowanie w namiotach. Zimno było jak diabli dlatego pierwsze dni spaliśmy mało, że w umundurowaniu polowym, to jeszcze w panterkach, czapkach i ... butach. Tak, tak, temperatura rzędu –15 –20C° raczej nie nastraja do rozbierania się przed snem. Po jakiś czterech, może pięciu dniach, dostaliśmy do namiotów piecyki tzw. “kozy” z zastrzeżeniem, że w nocy musi być osoba dyżurująca przy polowym grzejniku. Sytuacja i nasze humory poprawiły się od razu i pomimo nie przespanych nocy człowiek się cieszył, że po dniu przebytym na mrozie można było się ogrzać w zaciszu ciepłego namiotu.

Bardzo często w nocy mieliśmy kontrole strażaka wraz z podoficerem którzy to sprawdzali czy osoba odpowiedzialna za bezpieczeństwo przy piecu czasami nie usnęła.

Najgorsze było mycie. Wody nie było cały czas, tylko w określonych godzinach, bo wiadomo co by się nią stało w takie mrozy. A więc np. wieczorem woda była około 30 minut i trzeba było się spieszyć. No a już całkowicie trzeba było sobie z głowy wybić wodę ciepłą. Fakt faktem, że do golenia brało się wodę grzaną na piecyku w menażce. Prawdziwą frajdą była sobota, kiedy to była kąpiel – w pomieszczeniu ogrzewanym i z ciepłą wodą.

Ktoś kto czegoś takiego nie przeżył, nigdy nie będzie wiedział jak miłe są wspomnienia takich wydarzeń po 20 i więcej latach.

Czas płynął szybko i nawet zaczęło się robić cieplej. Coraz częściej “szwendaliśmy” się po okolicy i zaglądaliśmy w każdy zakamarek. W chwili obecnej podejrzewam, że lotnisko nie jest już tajne i ukryte, ale w tamtych latach to aż czuć było powiew tajemniczości, zakazów i ukryć. A jeżeli czegoś się zabrania to jakoś człowieka strasznie kusi aby ten zakaz złamać. Dlatego prawie każdy wolny czas wykorzystywaliśmy na “zwiedzaniu” lotniska i przyległych terenów, nie mówiąc już o tym, że raz wybraliśmy się do pobliskiej wioski na zabawę taneczną. Oczywiście nielegalnie czyli była to tzw. “samowolka”.

Była to moja pierwsza i ostatnia wizyta na tym lotnisku. Następnym, na którym byłem, to Słupsk, czy jak kto woli Rędzikowo.

Chciałbym w tym miejscu wyjaśnić nie wtajemniczonym, że nasz pobyt na poligonie był całkiem inny niż np. w wojskach lądowych. Przynajmniej naszym zadaniem, czyli kierowców, było bezpieczne dowiezienie sprzętu do miejsca poligonu (najczęściej lotnisko) i już. W trakcie ćwiczeń my zajmowaliśmy się bieżącymi naprawami pojazdów oraz pełniliśmy służby albo ... nie robiliśmy nic.

[ Do spisu treści. ]

Pobyt w Stargardzie Szczecińskim (Kobylance).

Logo 38 dr OP Za bardzo nie pamiętam już daty, ale w roku 1986 przyszło nam – kierowcom “zamieszkać” na jakiś czas w JW Stargard Szczeciński czy jak kto woli w Kobylance. Jednostka bardzo fajnie położona z pięknym widokiem na jezioro Miedwie.

Nasza wizyta konieczna była ze względu na transport sprzętu do m. Rędzikowo czy też, jak kto woli do Słupska. Paru kolegów jechało na swoim sprzęcie typu KRAZ ja natomiast otrzymałem samochód na miejscu. I w tym momencie muszę napisać, że KRAZ był jeden z nowszych modeli. Jak na tamte czasy fajnie zbajerowany, niezniszczony i w 100% sprawny. W dzisiejszych czasach, gdy na drogach królują Scanie, Volva czy Many nie jeden kierowca by mnie wyśmiał, ale w tamtym okresie ten, KRAZ to była naprawdę wspaniała maszyna.

Jak to zwykle z kierowcami – codziennie mieliśmy zajęcie w parku samochodowym. Najczęstszą pracą wykonywaną przy samochodach było sprawdzanie miękkości siedzeń, czyli ... spanie w kabinach. A tak, tak. Służb nie pełniliśmy, bo to przecież obca jednostka, żadne warty czy kuchnia, tylko sprzęt. Oczywiście od czasu do czasu podpinaliśmy się pod sprzęt żeby sprawdzić skuteczność hamulców czy też instalacji elektrycznej.

Dzień przebazowania na lotnisko do Rędzikowa zbliżał się szybko, więc każdą wolną chwilę spędzaliśmy w objęciach Morfeusza. Dwa dni przed wyjazdem na poligon (a było wtedy słonecznie i ciepło) drzemiąc w kabinie poczułem lekkie kołysanie samochodu i szarpnięcie za klamkę. Nawet nie otwierając oczu i myśląc, że to któryś z kolegów użyłem nie cenzuralnych słów, że jak to ktoś mnie wybudza. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem na pagonach nie kanoniera czy bombardiera tylko stopień chorążego. Oj wyprostowałem się bardzo szybko. Włosy podniosły się do góry a język stanął kołkiem. Przed samochodem zobaczyłem paru kolegów, którzy też zostali w ten sposób wybudzeni.

Dostaliśmy wtedy straszną reprymendę oraz zostaliśmy pozbawieni książeczek wojskowych i książeczek kierowcy. ... “No to mamy pozamiatane” – pomyślałem. Dowiedzieliśmy się, że nasze postępowanie zostanie zgłoszone do macierzystej jednostki i zajmie się nami mjr Aleksander Blejsz lub por. Bąk. Trzymano nas w tej niepewności cały dzień, ale pod wieczór oddano nam dokumenty i ... wysłano na obierak celem przeprowadzenia walki z obierkami ziemniaków. A niech tam. Ziemniaki można poobierać ważne, że rozeszło się to po kościach. Jedynym zastrzeżeniem było to, że jeżeli podczas jazdy coś nawali to mamy ...!

Podróż do Słupska i z powrotem odbyła się bez żadnych problemów i awarii a my po powrocie do Gryfina otrzymaliśmy z jednostki w Stargardzie pochwały za sprawne przetransportowanie sprzętu. Pisząc ten słowa śmieję się sam do siebie. No, bo jak to wyglądało. Zamiast naprawdę przyłożyć się do sprzętu to nam w głowie było tylko leniuchowanie. Oj wojsko Szwejka jak mawiał dowódca baterii startowej kpt. Bugdal. A wracając do KRAZA to powiem tylko tyle, że była to wzorowo utrzymana maszyna. Mała szybkość, duży hałas ale za to wspaniałe wrażenia podczas jazdy.

Sam pobyt na poligonie był O.K. jak zwykle my pełniliśmy służby i “pracowaliśmy” w parku samochodowym. Tym razem zawsze wystawiona była czujka.

[ Do spisu treści. ]

Czternaście dni ZOMZ za uniknięcie wypadku!

Był rok 1986, dokładnie 30.12.1986. Z samego rana dostaliśmy wiadomość, że na bocznicy przy elektrowni Dolna Odra czeka na nas 360 ton koksu do rozładunku. No pięknie. W dzisiejszych czasach to nie jest już problem (odpowiednie ładowarki, samochody) ale wtedy mogliśmy liczyć tylko na siłę naszych mięśni. Co do sprzętu: 3 Stary 29, 4 Krazy 255, 1 Ursus C-360 + ładowacz “Cyklop”. I to wszystko. No może tak nie do końca, bo jeszcze około 50 osób do załadunku i rozładunku.

Usiadłem na Stara 29 i w drogę. Koks woziliśmy do kotłowni w budynku zamieszkanym przez kadrę oraz do jednostki. Odległość bagatela – z jednostki do Gryfina i z powrotem 36 km. Piękna jazda, ciemno, ślisko i temperatura w kabinie – parę stopni wyższa niż na zewnątrz, czyli około -5°C.

Wyjeżdżając z jednostki czułem, że coś jest nie tak z hamulcami. Pedał hamulca po naciśnięciu nie wracał z powrotem sam tylko trzeba było go wyciągać nogą. I właśnie wtedy…

Gdy wjeżdżałem na plac przeładunkowy a “leciałem” z zawrotną szybkością około 50 km/h, zobaczyłem przed sobą bardzo dużą, zamarzniętą kałużę a obok niej dwóch chorążych i sierżanta, (jak kto woli ogniomistrza). Myśli bardzo szybko w takim wypadku przelatują przez głowę “ “jak zahamuję to wpadnę w poślizg i wtedy mogę ich uderzyć samochodem”. A więc bez hamowania przejechać po lodzie i zatrzymać się za tą cholerną przeszkodą drogową. Niestety, jak pech to pech! LÓD SIĘ ZAŁAMAŁ!

Nie muszę chyba nikomu mówić jak wygląda woda deszczowa pomieszana z pyłem węglowym. I to, co było w tej kałuży, w jednej chwili znalazło się na płaszczach, butach i czapkach kadry. A ja jakby nigdy nic zawróciłem i podjechałem pod załadunek. Po chwili zobaczyłem białe oczy na tle czarnej twarzy, które wpatrują się we mnie oraz gest ręki przywołującej mnie do tej “czarnej” postaci. Napisałem białe oczy, ale właściwie z wściekłości to były one czerwone z tryskającymi piorunami, grzmotami i błyskawicami. Niestety nie mogę tu przytoczyć słów, jakie poleciały w moją stronę od chorążego, a zresztą gdyby ominąć wszystkie przekleństwa, jakich użył, to można śmiało stwierdzić, że nic nie powiedział.

Gdyby nie to, że, zbliżał się koniec roku no i ogrom koksu do przewiezienia, podejrzewam, że drogę powrotną przebyłbym do jednostki czołgając się i to jeszcze tyłem. Nie będę ukrywał, że na miejscu zostałem ukarany 14 dniowym zakazem opuszczania miejsca zakwaterowania. Karę tą jednak nigdy nie zaliczyłem, ponieważ z racji pełnionej funkcji (pisarz u szefa służby samochodowej) miałem, jako takie chody nie tylko w samochodówce, ale również bezpośrednio u z–cy dowódcy ds. technicznych w stopniu majora. A po za tym, w pewnym stopniu, ja tez miałem “haka” na chorążego, o czym opiszę w późniejszych wspomnieniach. Nadmienię jedynie, że koks udało się nam zwieźć do godziny 22.30 w dniu 31.12.1968. Czyli szybka kąpiel i przywitanie nowego roku.

[ Do spisu treści. ]

Ostre strzelanie.

Jeszcze przed objęciem funkcji dowódcy drużyny młodego rocznika, ale w drugim roku mojej służby broń całej jednostki trafiła do rusznikarza. Oczywiście na bardzo krótko no, bo jak wojsko mogło być bez “giwer”?

Coś tam było robione, część naprawiono i kałachy wróciły. Wtedy okazało się, że broń należy sprawdzić na strzelnicy. Do tak zwanego przystrzeliwania wyznaczono mnie i kolegę z mojego rocznika, Mariusza a nad całością czuwał chorąży Andrzej Łańczak. Obok stanowisk strzeleckich “kałachy” poskładane były na pałatkach równiutko jak autobusy w zajezdni. W każdym magazynku po dwa naboje i do dzieła. Chorąży Łańczak już wtedy był bardzo blisko zakończenia swojej przygody z wojskiem. O ile dobrze pamiętam to miał jakiś hotel czy też coś w tym rodzaju i postanowił odejść z armii i zająć się prywatnym sektorem gospodarczym. Jeszcze przed rozpoczęciem strzelania umówiliśmy się z chorążym, że przestrzeliwanie broni odbędzie się na zasadzie małej spartakiady. Kto strzeli gorzej robi 10 pompek. Muszę tu nadmienić, że chorąży jak żołnierze służby zasadniczej nosił w kieszeni falę !!!!! W rozmowie ze mną zawsze używał słowa “ziomal”. Nie do końca było to zgodne z prawdą. On pochodził z Ustrzyk Dolnych, ja z Chojnowa, ale przed wojskiem, co roku podczas wakacji przebywałem 7 kilometrów od Ustrzyk we wiosce Polana, gdzie miałem rodzinę a również moja babcia i matka z tej wioski pochodziły. A więc ten “ziomal” był trochę przesadzony, ale niech tam.

A więc na stanowisko, przeładowanie, wydech i strzał. Giwera na bok, powstanie i okrzyk chorążego:

- Sprawdź!

Mariusz podchodził do tarczy i odkrzykiwał wynik. W przypadku pierwszej giwery dało się słyszeć:

- Dycha!

Na stanowisko chorąży, ta sama giwera, przeładowanie i strzał. I znów ta sama procedura.

- Dycha!

A więc obydwaj trafiliśmy równiutko w środek tarczy. Uśmiech na twarzy chorążego, giwera na bok i następny kałach na testy. Przy czwartej czy piątej sztuce, po oddaniu strzału okazało się, że trafiłem siódemkę. Ale się wtedy cieszył.

- No ziomal zaraz będziesz pompował.

- Nie ma sprawy. Jak trzeba to trzeba.

Przyłożył się i oddał strzał. Podniósł się, otrzepał spodnie i wydał komendę sprawdzenia. I co się okazało? Trafił, ale w narożnik tarczy. Wynik zero. Jednak daliśmy sobie spokój, jeżeli chodzi o robienie pompek. My to, co innego, ale żeby żołnierz zawodowy pompował, no nie. Oczywiście śmiechu było, co niemiara i tak w kółko.

Na zakończenie przestrzeliwania broni zostało nam na tyle amunicji, że postanowiliśmy zrobić sobie strzelanie do wszystkiego byle nie do tarcz. A więc dostało się metalowej szynie, która wystawała na kulochwycie, wszelakie pnie drzew, kamienie i czort wie, co jeszcze. W pewnym momencie na teren strzelnicy wbiegł nie wiadomo, dlaczego - zając. Niestety na swoją zgubę. Dostał taką porcję ołowiu, że jedyne, co z niego zostało to były uszy i to nie do końca w dobrym stanie. Jak to mówią w miarę jedzenia apetyt rośnie. Ni z tego ni z owego nasze strzelanie wymsknęło się z pod kontroli a ściślej mówiąc spoza strzelnicy. Może nie tak do końca, ale jakby tu nie sprawdzić jak daleko broń niesie. Tylko, w co tu strzelić. Przecież gdyby coś się zdarzyło to czekał nas kryminał. Chorąży od razu powiedział, że żadnego strzelania do zwierzyny. Wystarczyło zranić zwierzę, które następnie znalazłby myśliwy, nadleśniczy czy gajowy i afera gotowa. No, bo skąd u niej pocisk z kałacha. Ale cel się znalazł. Był to duży głaz leżący na polu. No może nie do końca na polu tylko na zarośniętym przez chwasty terenie. Trudno mi powiedzieć, jaka była to odległość a możecie mi wierzyć albo nie. Z tego głazu nie zostało nic. Dosłownie nic. Wtedy naocznie się przekonałem jak strasznie niebezpieczną bronią jest Kałasznikow.

Taka “impreza” nie powtórzyła się już więcej. Giwery trafiły do magazynów broni a my z Mariuszem musieliśmy jeszcze pozbierać wszystkie łuski. Nasze ostre strzelanie było super rozrywką, ale tylko w czasach pokoju. Nie wyobrażam sobie użycia broni w stosunku do człowieka. Na wspomnienie tego wydarzenia szkoda mi się zrobiło tego zająca a co dopiero strzelanie do człowieka. Myślę, że ci wszyscy twardziele twierdzący, że nie zadrżała by im ręka przy strzelaniu więcej się przechwalają niż w rzeczywistości by zrobili. Może w czasie nie daj boże wojny byłoby inaczej, ale i to nie do końca. Człowiek jest człowiekiem, bez względu na narodowość, język wyznanie czy kolor skóry. Pragnę tu jeszcze nadmienić, że po naszym strzelaniu i ewentualnej regulacji broń nadawała się do użytku a i wyniki strzeleckie były dobre.

Pomimo że minęło już tyle lat od mojego rozstania się z armią to chwilami z miłą chęcią postrzelałbym sobie z kałacha. Oczywiście na strzelnicy i do tarczy. Na ostro.

[ Do spisu treści. ]

Wesołych Świąt.

Dlaczego akurat święta utkwiły mi w głowie? Bo nie były to spokojne i miłe dni. Ale po kolei.

Parę dni przed Świętami Bożego Narodzenia powoli ci, co mieli je spędzić w rodzinnym gronie szykowali się do wyjazdu. Wiadomo, prasowanie koszul, czyszczenie mundurów i butów. Towarzyszyło temu wiele radości i puszczaniu fantazji o czekającym ich pobycie w domu. Jednak nie wszyscy byli w tak dobrych nastrojach. Wielu z nas miało pozostać w jednostce. Ja również. Dwa dni przed wigilią koszary opustoszały. Zrobiło się cicho. Za oknami dochodziły nas tylko kroki wartowników oraz tupanie ich butów żeby rozgrzać sobie nogi, a mróz był wtedy dość ostry. W mojej izbie pozostało nas tylko pięciu. Każdy był jakoś na swój sposób zamyślony i cichy. Jakby tego było mało to w dzień wigilii przyjmowałem służbę na PKT.

Kolacja wigilijna odbyła się w małym gronie na stołówce wraz z oficerem dyżurnym jednostki oraz jego zastępcą. Jedzenie świąteczne, ale dało się wyczuć, że żołnierskie. Zabrakło nam domowych wypieków i dań. Nawet ryba po grecku (karpia nie było) smakowała jakoś inaczej. Zauważyłem u niektórych łezki w oczach przy ceremonii składania sobie życzeń. Po kolacji część udała się na świetlicę część do izb a ci, co mieli służby do miejsc ich pełnienia. Udałem się do budyneczku PKT. Radio nastawiłem cicho żeby ta świąteczna muzyka, którą nadawano nie “rozwaliła” i mnie. Na zewnątrz śnieg skrzypiał pod butami wartownika. Tak zleciał mi czas do 22. Zameldowałem oficerowi dyżurnemu, że wszystko OK i położyłem się spać. W pierwszy dzień świąt, gdy inni wylegiwali się w łóżkach ja po godzinie 6 byłem już na PKT. Wiadomo - służba nie drużba. Potem śniadanie takie, jak co niedziela tyle, że z dodatkiem jednego kawałka ciasta. Wieczorem, kiedy skończyłem służbę i udałem się do izby okazało się, że koledzy nie wiem skąd załatwili piwo. I to wcale nie mało. Po paru butelkach humor się poprawił. Zaczęły się opowiadania, wspomnienia i opowiadania. Co chwilę wybuchaliśmy śmiechem. Co niektórzy mieli talent do opowiadania. I wtedy dało się słyszeć:

- Przygotowanie trzeciej baterii do sprawdzenia stanu!

- Nawet w święta k..wa nie da nam spokoju - stwierdził kolega Paweł.

Stanęliśmy na korytarzu od biedy w coś, co można było nazwać dwuszereg. Po chwili zjawił się oficer dyżurny w stopniu chorążego. Nie będę tu wymieniał jego nazwiska. Otworzył książkę ewidencyjną, popatrzył na nas i kazał kolejno odliczyć. Myśleliśmy że na tym koniec, ale gdzie tam. Zaczął się przechadzać między nami i wąchać. No tak. Piwo czuć. Wprawdzie nie szalał, ale wyciągnął wszystkich, od których “waliło” jak z gorzelni. Spodziewałem się najgorszego, ale...

Kazał nam się ubrać (a było nas 6) i udać się na plac samochodowy. Tam “uzbroił” nas w miotły i łopaty i zapowiedział, że za godzinę przyjdzie sprawdzić, w jakim stopniu odśnieżony jest teren między garażami. Jak już wspomniałem mróz był dość duży, więc łopaty i miotły przydały się “psu w d.” Co robić?

Wtedy przyszedł nam do głowy pomysł żeby rozlać trochę benzyny i podpalić ją. Temperatura zrobi swoje. Takie było nasze myślenie po kilku piwach. Oczywiście daliśmy sobie spokój, bo tylko by tego brakowało żeby ogłoszony był alarm przeciwpożarowy. No, ale śnieg i to ubity miał zniknąć. Wyprowadziliśmy z garażu ciągnik Ursus, przyczepiliśmy brony i dalej w kółko. Trochę pomogło, ale to wszystko było mało.

- Chłopaki - powiedziałem - trzeba coś z tym zrobić, bo jeszcze każe nam skrobać ten śnieg niezbędnikami i to do Nowego Roku.

I wtedy na placu pojawił się chorąży. Popatrzył na nasze “wypociny”, podparł się pod boki i z uśmiechem na twarzy powiedział:

- No i co pijaki? Widzę, że wasza robota jest do pewnej części ciała. Damy sobie spokój, bo nie skończycie tego do wiosny. Chować sprzęt i na baterie a jak jeszcze coś wywącham to marny wasz los.

Poszliśmy na baterie. Myślicie, że położyliśmy się spać. O nie. W palarni przy oknie postawiliśmy na czujce młodego a sami na salę i “ogień”. Piwo za piwem. I śmiech. Taki głupi i pijacki. Za około 30 minut dostaliśmy wiadomość, że chorąży idzie do nas. Szybciutko pod koce i udajemy, że śpimy. Otworzyły się drzwi i zapaliło światło. Z pod przymkniętych powiek widziałem chorążego w asyście podoficera dyżurnego. Powąchał i odwracając się w stronę korytarza, powiedział:

- Podoficer. Na tej sali wali jak w murzyńskiej chacie. Macie tu samych pijaków. Naprawdę śmierdzi tu jak cholera. Sami są sobie winni. Zakręcić grzejniki i otworzyć okna. Niech wpadnie tu, choć trochę świeżego powietrza. Rano zobaczymy jak towarzystwo będzie wyglądało. W każdym bądź razie rano niech tylko zobaczę, że wylegują się na wyrach to ty dostaniesz po dupie. Zrozumiano?!

Daliśmy sobie spokój z piciem a rano byliśmy jak nowo narodzeni. Otwarte okna pomogły powrócić nam do rzeczywistości. Drugi dzień świąt był już z naszej strony spokojny. Po dwa piwa, które nam zostały i ... o 18 przyjęcie służby na PKT. Wesołych Świąt.

[ Do spisu treści. ]

Stare wojsko.

Życie w jednostce toczyło się do przodu. Stare roczniki wychodziły, nowe przychodziły, więc i my staliśmy się starym wojskiem. Nic się nie zmieniło po za tym, że pas nosiło się niżej, popuszczone opinacze w butach i wąsy pod nosem. Codziennie mieliśmy zajęcia no i oczywiście praca na sprzęcie a konkretnie przy samochodach. W drużynie było nas czterech: ja, Marek, Paweł Wieczorek zwany termos i Gierszyński (nie pamiętam imienia). Oczywiście naszym dowódcom był nadal sierż. Klepacki. 

Mieliśmy w garażu cztery Krazy siodłowe i tyle samo Ziłów, też siodłowych. Jednym z naszych sprzymierzeńców był Dariusz Koszela, operator dźwigu (najpierw Star 660 potem Jelcz), który nie był w naszej drużynie, ale zawsze można było liczyć na jego pomoc. Samochody stały na tak zwanym ZN a my je myliśmy i od czasu do czasu uruchamialiśmy silniki żeby się nie „zestarzały”. Oczywiście auta były wyropowane, więc lśniły czystością, dlatego w garażu siedziało się w kabinie (jeden na czujce) i albo się spało albo produkowało kalendarzyk, chustę czy falę. Że już nie wspomnę o paleniu papierosów. Do palarni było z 50 metrów, ale komu by się chciało iść.

Pierwszy rok służby minął bardzo szybko. Tak, jak inni opowiadają to czas ten ciągnął im się w nieskończoność a mi… jak to mówią „nie zdążyłem się obrócić a czas minął jak z bicza strzelił”. Jak już wspominałem czas pierwszego roku służby minął mi na robieniu chust, kalendarzyków, fal, wyjazdy na poligon, praca w kancelarii itp.

Żołnierze 39 dr OP.

Foto 10. Od lewej: od lewej: Janusz Kołodziejczyk, Janusz Chojnowski, Waldemar Piłat. Foto arch. J. Chojnowski.

W drugim roku wiadomo – stary żołnierz, więc mniej obowiązków większa laba no i myśli skierowane do cywila. Napisałem większa laba – no nie tak do końca. Okazało się, że dowódca jednostki ppłk Gaik upatrzył sobie w mojej osobie jak i w koledze z wcielenia wiosna 86-88 bomb. Zbigniew Krysiak, dowódców młodego rocznika, czyli tzw. „unitarki”. No i pewnego dnia przyszło to towarzystwo o ile się nie mylę to 36 chłopa. Wystraszone to lekko i oszołomione, wiadomo pierwsze dni zawsze są ciężkie. Podzielono ich na dwie drużyny, z czego ja miałem pierwszą a kolega, którego ochrzciliśmy „Kryśka” (od nazwiska), władał drugą drużyną. Oczywiście oprócz tego, że spadł na nas ciężar szkolenia to jak dawniej trzymałem służby na PKT no i zajmowałem się pisaniem, że o różnych tam chustach itp. nie wspomnę.

Ciężko było początkowo nauczyć ich wojskowego życia, ale dzięki pomocy kolegów jakoś z Kryśką dawaliśmy radę. Dużą pomoc zawdzięczaliśmy kolegom: bomb. Marek Turczyński, bomb. Paweł Olszewik, bomb. Jan Polemberski i bomb. Paweł Wieczorek

Swoje lekkie doświadczenie w prowadzeniu unitarki zawdzięczałem również kolegom z roczników, które wyszły do cywila jak chociażby: kpr. Sowa, kpr.Kozber, kpr. Nowak i bomb.Karmelita. Bardzo dużo porad udzielił nam również kolega z naszego poboru Krzysztof Siwa.

Oczywiście wszystko, co robiliśmy było pilnie i skrupulatnie kontrolowane przez por. Bąka, sierż. Stańczyka, naszego dowódcę baterii mjr. Węglarza oraz szefa baterii chorążego Kawickiego. Wojsko się szkoliło my nieraz z tego tytułu dostawaliśmy z Kryśką opierdziel, ale czas się nie dłużył a i nie raz było wesoło.

Oprócz zwykłego szkolenia jednocześnie odbywała się nauka jazdy, w której i ja uczestniczyłem jako instruktor. No tu to nieraz włos się jeżył na głowie, ale jakoś szczęśliwie przeżyłem to, bo inaczej dziś bym tego nie pisał.

Bomb. Janusz Chojnowski w samochodzie Kraz.

Foto 11. Bomb. Janusz Chojnowski w trasie. Foto arch. J. Chojnowski.

Nauka jazdy prowadzona była na Starach, Ziłach i Krazach. Wspaniała sprawa – wiadomo – wyjazd poza jednostkę. Dla unitarki to była frajda, dla nas jeszcze większa. Jazdy mieliśmy najczęściej pod patronatem sierż. Stańczyka. A tak jak wcześniej pisałem z tym „gościem” można było nie tylko konie, ale jak by były to i słonie kraść. W ogóle to sierż. Stańczyk był dla nas jak matka i ojciec. We wszystkim pomógł, nikogo nie odesłał z kwitkiem. Nie powiem jak sytuacja tego wymagała to miał ciężkie słowo i rękę, ale chyba nie było takiego w jednostce, który by nie darzył sympatią naszego sierżanta. Uchowaj boże powiedzieć ogniomistrza – był sierżantem i koniec.

Przez pierwsze dni pobytu unitarki nasz szef baterii chorąży Kawicki często sprawdzał sobie porządki w ich salach a pamiętam, że wtedy to chowali sobie kromki chleba najczęściej w łóżkach albo plecakach. To rozwścieczało szefa do białości. „To jak wojsko jest głodne? Dowódcy drużyny do mnie!” I bądź tu mądry. Przy posiłkach nigdy z Kryśką nie braliśmy jedzenia pierwsi. Zawsze na początku unitarka potem my. Wiadomo stary żołnierz da sobie radę a młody musi „zatrybić” i się nauczyć samodzielności i dawania rady w różnych sytuacjach. Dużym plusem była tez poranna zaprawa. Nie ukrywam, że dla mnie nie było nic gorszego jak ranna gonitwa dookoła parku samochodowego a z unitarką wiadomo – oni biegają a ja za drzewem palę papierosa (na pusty żołądek). Potem szybki powrót na baterię, toaleta, sprzątanie i wyjście na śniadanie. Po posiłku apel i zajęcia. Nie powiem nie byłem tyranem aczkolwiek nieraz tak nam dali popalić, że po południu w czasie wolnym od zajęć przychodziły nam do głowy różne pomysły żeby „urozmaicić im czas wolny”. Jednak należało to do rzadkości.

Dyplom uznania.

Foto 12. Dyplom. Foto arch. J. Chojnowski.

Chwilami brakowało mi czasu. No, bo do południa szkolenie, potem obiad i Kryśka zajmował się nimi natomiast ja biegłem do kancelarii por. Bąka uzupełniać wszystkie niedociągnięcia związane z samochodówką. Poza tym normalne służby, ja na PKT, Kryśka jako podoficer dyżurny III baterii. 

Nasza jednostka pełniła raz na jakiś czas dyżury bojowe. Różnie to bywało nieraz był spokój nieraz nie. Oczywiście musze tu wspomnieć, że będąc d-cą drużyny unitarki wykorzystywałem to do różnych celów. Że wspomnę chociażby o robieniu porządku w kancelarii por. Bąka, w garażu naszej drużyny, na baterii oraz inne czynności jak obieranie ziemniaków na stołówce. Ale wszyscy to przeżyliśmy, więc dlaczego oni mieli by tego nie posmakować. No z tymi porządkami tez różnie bywało. Nasz szef baterii sprawdzał wszystko (najczęściej jak żołnierzy nie było na salach). Patrzył nawet pod łóżka a tam najczęściej był bajzel. Jak miał oficera dyżurnego jednostki przychodził na baterię po godz.22 i kontrolował stan czystości obuwia. Oj nieraz buty zostały przez niego wymieszane. Ale patrząc na to wszystko z perspektywy dnia dzisiejszego, to coś z tamtych czasów zostało. Jak to mówią „węże chodzą po stole, ale porządek ma być”. Takim konikiem szefa było sprawdzanie czystości przyborów do mycia, ręczników, pościeli. Nie powiem, jeżeli chodzi o higienę to pod tym względem był perfekcjonistą tak jak nasz dowódca drużyny sierżant Klepacki pod względem czystości samochodów. Bardzo lubiliśmy, gdy oficera jednostki pełnił sierż. Stańczyk albo chor. Olszewski. Zawsze był porządek a do tego ogromna fala humoru. Jeśli chodzi o pełnienie przez naszą jednostkę dyżuru bojowego to chyba nie było lepszego oficera (dowódcy grupy bojowej) jak mjr Aleksander Blejsz. Zresztą z mjr. Blejszem stykałem się bardzo często – wiadomo z-ca d-cy ds. technicznych.

Dni mijały i w pewnym momencie doszliśmy do wniosku, że nie były to dni stracone. Bo jednak coś nam to dało. Jednym więcej jednym mniej, ale jednak coś. Unitarka pojechała na przysięgę do Gryfic, na którą nie zabrano dowódców drużyn. Jakieś przykre doświadczenie z lat ubiegłych powodowało to, że wszystkie przysięgi odbywały się bez funkcyjnych. Po przysiędze jak to w armii – część pozostała w Gryfinie a część rozjechała się do innych jednostek zachodniego wybrzeża. 

[ Do spisu treści. ]

Panika ? - Spokojnie, to tylko kontrola jednostki.

Paniki. Te powtarzały się bardzo często. Najczęściej już tydzień przed wizytą kogoś ważnego porządki robiło się na wysoki połysk, samochody wyropowane, umundurowanie czyste lub nowe. A ten ktoś przyjechał i nie patrząc nawet na budynki koszarowe pojechał na strefę. Popatrzył na sprzęt i to by było na tyle. Chociaż kiedyś.....

Nie pamiętam stopnia, ale chyba generał, ale co to było nie pamiętam. Wiem, że była to wizyta kompleksowa. I tu nie było taryfy ulgowej. Zaglądał wszędzie. Jak to się stało nie wiem, ale, podczas gdy inne baterie były na zajęciach nasza 3 stała w koszarach na korytarzu. A tu raptem okrzyk „Generał idzie”. No i co tu robić. A no na palarnie. Proszę sobie wyobrazić pomieszczenie około 6m2 a w nim jakieś 30 parę osób. Oczywiście prawie każdy fajka w zębach, więc zadyma jak w parowozowni. I tak myśleliśmy, że to już a tu drzwi się otwierają i pan generał chce wejść do palarni a może chciał do ubikacji albo umywalni, ale jak zobaczył ten tabun ludzi a jeszcze uderzyła go zasłona dymna z papierosów to zwrot w tył i zamknął drzwi. Natomiast my nie wychodziliśmy z palarni do póki nie wywołał nas szef baterii. Nie mam pojęcia, kto był bardziej spłoszony, on czy my.

Chciałbym tu wrócić jeszcze do mojego „pisarstwa” u por. Bąka. Otóż jako codzienny bywalec samochodowej kancelarii miałem na bieżąco dostęp do różnych dokumentów. Oczywiście nie jakiś tam tajnych czy poufnych, ale tych normalnych, do których żołnierz nie powinien mieć wglądu, ale ciekawość to I stopień do piekła, więc łamiąc wszelkie przepisy… Koło sierpnia przyszło powiadomienie żeby wyznaczyć już nie pamiętam czy 4 czy 6 osób do nadania brązowej odznaki „Wzorowy kierowca”. Można powiedzieć, że właściwie to ja "decydowałem", kto ma ją otrzymać. Więc po krótkim namyśle zrobiłem wykaz oczywiście nie zapominając o sobie i Marku Turczyńskim. Kto jeszcze wtedy dostał nie pamiętam.

Legitymacja "Wzorowy kierowca".

Foto 13. Legitymacja wyróżnienia odznaką brązową "Wzorowy kierowca". Foto arch. J. Chojnowski.

Pól roku przed wyjściem do cywila dostałem do szkolenia unitarkę. Wszyscy oni byli kierowcami no może prawie wszyscy i znowu przyszło mi jeździć na nauce jazdy tym razem jako instruktor. Otrzymałem wojskowy indeks instruktora nauki jazdy na pojazdy ciężarowe. I w drogę. Fajnie było, bo do południa poza jednostką a po południu już nie było kadry – pełny luz.

Wracając jednak do tzw. panik to było ich wiele, ale jakoś nie bardzo utkwiło mi to w pamięci. Na pewno był to w swoim rodzaju stres a że było ich wiele to może, dlatego żadna nie utkwiła mi w głowie. Przynajmniej jak były to nigdy nie spotkałem się z bezpośrednio z osobą kontrolującą. Zresztą przeważnie jak coś się działo to miałem służbę na PKT. Duża w tym zasługa por. Bąka.

[ Do spisu treści. ]

Przyjaźń Polsko – Radziecka.

Gdy w naszym kraju obchodziliśmy Dzień Zwycięstwa, zawsze wiązało się to z braterskim spotkaniem z żołnierzami Armii Radzieckiej. Polegało to na tym, że Rosjanie przyjeżdżali do naszej jednostki jako goście zaproszeni. Gdy oni obchodzili jakieś swoje święto – my jechaliśmy do nich. Akurat tak się złożyło że stacjonowali oni w Chojnie.

Odbywało się to w następujący sposób:

Gdy przyjeżdżali do naszej jednostki, to zaraz po uroczystym apelu oglądali “nasz” sprzęt najczęściej na strefie baterii startowej – na naszą, baterię techniczną raczej nie wchodzili. Zawsze po tym był pokaz gotowości bojowej oraz pokaz pojazdów w parku samochodowym. Chyba oglądali te pojazdy z lekkiego przymusu, no bo co ich miało zainteresować? Ziły i Krazy? Takie coś mieli na co dzień u siebie. Ale przynajmniej sprawiali wrażenie, że jest to interesujące. Po tych, nazwijmy to oględzinach, rozgrywaliśmy mecz towarzyski – międzypaństwowy Polska–ZSRR. Nie ukrywam że dwa spotkania jakie przeżyłem zakończyły się naszym zwycięstwem. O ile dobrze pamiętam to w roku 1986 było to 3:1 a rok później 8:0. Zaraz po rozgrywkach kąpiel lub u innych małe mycie i... obiad.

A potem spokojne, towarzyskie i miłe pogawędki w izbach żołnierskich. Tak się złożyło, że do naszej izby żołnierskiej zaprosiliśmy 5 radzieckich towarzyszy, no i w tym momencie kończyła się nasza krępacja. Pytaliśmy ich o wszystko. Czy mówili prawdę czy nie, tego nie wiedzieliśmy. Dla naszych niektórych kolegów fakt że ma do domu 450 km było przygnębiające, a możecie sobie wyobrazić jaka była reakcja gdy jeden z nich w stopniu mładszyj sierżant zdradził nam, że odległość jaka dzieli ich jednostkę od domu wynosi 5000 km!!!

Oczywiście nasze pytania dotyczyły również życia codziennego w jednostce, relacje między żołnierzami a kadrą oraz między wojskiem “młodym” a “starym”.

Pamiętam, że raz nawet przyjechali do nas tak bez okazji i wtedy zrobiliśmy sobie wspólną wycieczkę do Cedyni oraz pozwiedzaliśmy elektrownię Dolna Odra. Był również któregoś razu wyjazd do Szczecina ale na ten temat się nie wypowiadam, jako że w niej nie uczestniczyłem.

Gdy święto było u nich, wtedy my jechaliśmy do nich. Oczywiście nie wszyscy, bo przecież ktoś musiał pozostać w jednostce, ale tyle co mógł pomieścić Autosan H9-20, czyli około 45 osób.

Trzeba przyznać, że pierwsze ogromne wrażenie, jakie na nas wywarło, to była broń w specjalnym stojaku przy każdym łóżku. Jeżeli chodzi o porządki to myślę, że były porównywalne z naszymi. Jedyną różnicą rzucającą się w oczy był kolor koców. Wszystkie były niebieskie. U nich nie było rozgrywek piłki nożnej – może bali się dostać łomot na “swoim terenie”. Oni również pokazali nam sprzęt na swoich strefach. O matko ci jedyna. Jak zobaczyłem stan wizualny samochodów to aż złapałem się za głowę. Odrapany, pobite lampy i klosze, pourywane klamki i lusterka. My za taki stan to chyba byśmy się znaleźli w areszcie Szczecin–Podjuchy. Ale było jedno ale. Wszystkie samochody paliły na styk. A wygląd? No cóż. Oni chyba większy nacisk kładli na szybkość w osiąganiu gotowości bojowej niż na myciu i “ropowaniu” samochodów.

Po tym pokazie był obiad – zupa owocowa i ziemniaki z kotletem mielonym oraz oliwki. Deser ?! To ekler. (na 100% z polskiej piekarni).

Podczas gdy oni byli u nas, mogli sobie swobodnie zajrzeć w prawie każdy zakamarek, natomiast my u nich – “NIE LZIA”.

Ciekawie wyglądał u nich wygląd żołnierza “starego”. U nas wiadomo – popuszczony pas oraz opinacze butów, tzw. Bojówki na pasie, nie zapięta kieszeń na ramieniu, szelki, u niektórych sumiaste wąsy. Oni mieli przechylone czapki na tył głowy które odsłaniały im czoła oraz buty – cholewki zrobione w harmonijkę.

Tak wyglądało to w latach 85–87, gdy odbywałem zasadniczą służbę wojskową. Na tamte czasy to była frajda bo jak gdzieś nie można było to ciekawość nieraz zwyciężała i był to zastrzyk adrenaliny. W czasach dzisiejszych nie ma już tak ogromnej tajemnicy wojskowej i jest większa swoboda.

[ Do spisu treści. ]

Ucieczka!

W tym tytule nie ma żadnej pomyłki. Z jedną tylko różnicą, że to nie mnie szukali. Podczas mojej służby zdarzyły się trzy razy takie sprawy. Jedną zapamiętałem bardzo dobrze ze względu na to, że uciekł kolega z mojego poboru. Nie pamiętam już dziś jaka była przyczyna tego wyczynu ale wydaje mi się, że spowodowały je sprawy sercowe. Zresztą te sprawy nie pociągały tylko za sobą ucieczki. Były jeszcze tzw. chwilowe załamania czy też, jak my to nazywaliśmy – “wycie do księżyca”.

Ale wracając do kolegi z mojego poboru. Jego “gigant” trwał około 4 dni. Po przywiezieniu do jednostki przez odpowiednie służby zaraz został odwieziony do Szczecina celem obserwowania świata zza okien ze szkockim wzorem.

Niech tylko nikt nie pomyśli, że na tym się skończyło. O nie. Po dwóch dniach od powrotu kolegi, dowódca baterii zarządził nocny alarm. Wprawdzie bez plecaków ale za to z giwerami, maskami i OP–1. I tak zaraz za bramą jednostki, kierując się w stronę wsi Czarnówko okazało się, że tam gdzie było najwięcej kałuż padła komenda “lotnik z prawej”. No i bęc w te błotko. Za chwilę “lotnik z lewej”. I znów bęc do kałuży. Z początku każdy próbował przyjąć pozycję podpartą na rękach ale po paru razach każdy już miał dość i mało tego, że nikt się nie oszczędzał to jeszcze specjalnie taplaliśmy się w błocie jak przysłowiowe kaczki. Po co?

Ano właśnie po to żeby w dniu następnym pokazać się na apelu w takim stanie. Coś w rodzaju złości. Wspomnę tu jeszcze, że zaliczyliśmy po drodze gęstwiny w pobliskim lesie oraz kilkakrotnie ogłoszony alarm chemiczny.

Gdzieś tak koło 2 w nocy wróciliśmy na baterie z wyraźnym poleceniem, że do rana mamy wyglądać jakby “moro” wyszło przed chwilą z fabryki. No więc umundurowanie pod wodę, pastę na buty, broń do magazynu i około 4 nad ranem spać. No tak, ale o 6 pobudka. O dziwo umundurowanie było tylko lekko wilgotne, więc ubieranie, śniadanko i na apel. Nasza bateria była wraz z plutonem transportowo-gospodarczym (który też uczestniczył w tej nocnej eskapadzie) a wiadomo, że na ptg byli prawie wszyscy kierowcy.

Koło godziny 8 większość pojazdów opuszczała jednostkę. A to po prowiant, po materiały budowlane itp. I wtedy okazało się, że wszyscy odmówili jazdy ze względu na to, że nie mieli regulaminowego odpoczynku i mogą spowodować zagrożenie w ruchu lądowym. Ale się wtedy działo. Trzy Stary w ogóle nie opuściły garaży. Nysa 522T, która na co dzień służyła do przewozu osób – bez obsady. Sanitarka – bez obsady. Star 244 (straż pożarna) – bez obsady. A już nie wspomnę o Krazach i Ziłach. Oj, długie były rozmowy ale jakoś rozeszło się to po kościach i na drugi dzień funkcjonowało wszystko w idealnym porządku. Wtedy to byliśmy wściekli a dziś…

Śmieję się na wspomnienie tamtych chwil. Biorąc pod uwagę dzisiejszą swoją wagę to przydało by mi się dziś takie ćwiczenie – na pewno miałbym mniej w pasie.

Opisałem tu jedną z ucieczek która dotyczyła konkretnie naszej baterii technicznej.

Dziś mogę powiedzieć, że bez względu na opinie innych, wojsko to była wspaniała szkoła życia. Człowiek nauczył się wszystkiego. Był sprzątaczką, kucharzem, strażakiem, kierowcą no i przede wszystkim obrońcą POLSKIEGO NIEBA.

[ Do spisu treści. ]

Przygotowania do cywila.

Dni mijały coraz szybciej i zdawaliśmy sobie sprawę, że trzeba się do tego przygotować. Nie wspomnę tu o falach czy kalendarzach bo wiadomo, że to jest normalka. Jednak większym wyzwaniem jest wykonanie chusty. Podczas mojej dwuletniej służby wykonałem takowych około 20 sztuk. Jednak największą frajdą było zrobienie takowej dla siebie. Razem z Markiem Turczyńskim zaczęliśmy produkcje w garażu. Jednak wykonanie jej na masce Ziła czy też w kabinie Kraza było raczej mało wygodne więc spróbowaliśmy w magazynie mundurowym który to był pod opieką Marka. Wszystko by było w porządku ale któregoś dnia podczas niezapowiedzianej wizyty w godzinach wieczornych naszego dowódcy baterii niewiele brakowało abyśmy stracili swoje – w 50 procentach – wykonane chusty. Szukaliśmy miejsca na terenie całej jednostki począwszy od PKT a skończywszy na stołówce i wtedy zaświtał mi w głowie pomysł, żeby się przenieść do kancelarii Szefa Służby Samochodowej. Muszę tu zaznaczyć, że był on super gościem ponieważ po prezentacji naszych produkcji zezwolił mi na chowanie ich do sejfu. Oj było to przegięcie niesamowite ale jakość się udawało. Zastanawia mnie tylko jedno. Co by było gdyby tak np. dowódca jednostki zastał nas w godzinach wieczornych w kancelarii, robiących coś co było zabronione i to na dodatek przy otwartym sejfie. Masakra.

Po prawie miesięcznej pracy nasze chusty były gotowe i spoczywały sobie schowane czekając na dzień wyjścia do cywila.

Następną sprawą związaną z zakończeniem służby wojskowej były ubrania cywilne. Ja swoje przywiozłem mając około 50 dni do wyjścia. Żeby nie drażniły w oczy schowaliśmy je razem z cywilkami Marka w magazynie mundurowym za zapasowym umundurowaniem polowym. I tak jak pisałem już, często robiliśmy sobie na korytarzu pokaz mody.

Stawało się przed lustrem, zarzucało na siebie chustę i “łaziło” się w tą i powrotem.

Im bliżej końca tym częściej zadawaliśmy sobie pytanie jak będzie wyglądało nasze życie w cywilu. 2 lata to jednak duży okres innego życia. Wyliczony czas na posiłki, toaletę poranną i wieczorną, zajęcia, służby itp.

Jednak to były tylko niepotrzebne rozmowy ponieważ człowiek przyzwyczaja się bardzo szybko do nowej sytuacji. Wtedy myśleliśmy o jak najszybszym opuszczeniu murów jednostki a dziś patrząc na to z perspektywy czasu żałuję jednego. Być może nie spotka się to z aprobatą co niektórych byłych żołnierz służby zasadniczej ale żałuję że nie zostałem, jak to się wtedy mówiło na zawodowego.

A naprawdę namawiało mnie wiele osób. Począwszy od dowódcy drużyny a skończywszy na z–cy dowódcy ds. politycznych. Miałbym ułatwiony start jako, że byłem obeznany z samochodówką, kawaler no i prawo jazdy BCE.

Wybrałem jednak inną wersję i po wyjściu do cywila pracowałem i nadal pracuję jako kierowca.

[ Do spisu treści. ]

Czas do rezerwy.

Cały czas służby, chusty, itp. więc czas płynął, chociaż nie brakowało dni melancholijnych wręcz smutnych. Im bliżej było końca tym bardziej się myślało - CO DALEJ?. Oczywiście każdy w jakiś tam sposób był przygotowany do dalszego życia w cywilu, ale piętno wojska wyryte gdzieś tam głęboko w umyśle nie pozwalało nieraz spać spokojnie i wciąż narzucało pytanie - CO DALEJ?. Zajęcia codzienne nie były już takie jak dawniej. Kadra w jakiś sposób też odczuwała to, że jeszcze parę dni, tygodni i…..

Byli i tacy, którzy próbowali nam te ostatnie dni umilić. Nie będę używał tu nazwiska, które i tak do dziś pamiętam bardzo dobrze. Pewien gość w stopniu starszego chorążego, robił wszystko, aby stare wojsko wychodziło do cywila z przekleństwami na ustach. Jednak trzymając się razem (a w kupie siła), udawało się nam przezwyciężać wymysły tego pana – o przepraszam OBYWATELA.(tak zwane wysokie mniemanie o sobie).

W te ostatnie dni bardzo nam pomagał por. Piotr Micota. Wiadomo, siał postrach w całej jednostce (z-ca dowódcy ds. politycznych), ale jednak w oczach żołnierzy, przynajmniej niektórych, uchodził za dobrego „faceta”. Ja osobiście nie miałem z nim żadnych starć. Gdy moja „fala” zatrzymała się na liczbie 50, pojechałem do domu na tzw. „urlop taryfowy”. Razem 19 dni. Tak,  10 dni urlopu, 5 nagrodowego i cos tam jeszcze. Oczywiście przyjazd na powrót do jednostki wiązał się z przywozem ubrania cywilnego. Jakie to były chwile, gdy po capstrzyku jeden z młodych trzymał czujkę na palarni a my paradowaliśmy po baterii w ciuchach cywilnych. W końcu nadszedł ten dzień. Od samego rana – wiadomo – trzeba było się rozliczyć i oddać swój majdan. Potem uroczysty apel dywizjonu, zbiórka na baterii, ostatnie wpisy na chusty, pożegnania i…

Chusta rezerwisty 39 dr OP.

Foto 14. Chusta rezerwisty 39 dr OP Wojsk Obrony Powietrznej Kraju. Foto arch. J. Chojnowski.

Pod dyżurkę oficera podjechał oplandekowany Star 29 (autobus, był w remoncie, czy tez coś takiego) i po zapakowaniu, odjazd. Cel – Szczecin. Jak to było w zwyczaju podczas przekraczania bramy było wysypanie drobniaków (najczęściej 10-cio groszówek). Podróż odbywała się ze śpiewem na ustach a w Szczecinie pod dworcem głównym ostatni uścisk dłoni por. Piotra Micoty, pożegnania z kolegami, oczywiście z zapewnieniami odwiedzenia po ustawieniu się w cywilu, i w drogę. My z Markiem wsiedliśmy w autobus a nie w pociąg i z powrotem do Gryfina. Nasze postępowanie było bardzo jasne. Z Gryfina mieliśmy czym się dostać w pobliże domu. Oczywiście po przyjeździe do domu wraz z Markiem odbyły się dwie imprezy zakrapiane alkoholem, jedna u niego druga u mnie.

I to by było chyba na tyle. Wszystko, co tu napisałem to jeden wielki skrót, aczkolwiek w trakcie pisania człowiek trzyma się jednego a zapomina o iluś tam rzeczach mniej i bardziej ważnych. Dziś po 20 latach od momentu zakończenia służby niektóre wydarzenia wymazały się z pamięci. I właśnie po to starałem się przelać na strony, chociaż niektóre z nich. Może któryś z nas – pobór Jesień 1985-1987 i nie tylko – cos do tego dołoży. Jak pisałem moim marzeniem jest odwiedzenie terenu po byłym 39 dr OP i myślę, że prędzej czy później to zrobię. Ale właśnie, może ktoś ma takie same pragnienia, być może nie jestem sam?!

W swoich wspomnieniach użyłem niejednokrotnie stopni i nazwisk. Teraz tak w wielkim skrócie pragnę jeszcze raz przedstawić, co niektórych. Może to przeczytają i się odezwą a to już by było coś.

a) Kadra zawodowa:

Ppłk Zbigniew Gaik d-ca jednostki - Szeryf. Trzymał jednostkę twarda ręką. Był bezlitosny dla żołnierzy naruszających stosunki między ludzkie. Rzadko się uśmiechał, ale ze względu na wiek miał poszanowanie wśród żołnierzy. Gdy siedział na ławce obok stołówki a ja wraz z Markiem Turczyńskim oddawaliśmy honory krokiem defiladowym, pomimo podeszłego wieku wstawał. Według nas d-ca bardzo dobry.

Mjr Wacław Kozak szef sztabu - Kamienna twarz. Bardzo mało widoczny, na co dzień jednak tam gdzie się pokazał siał panikę i postrach. Zero tolerancji dla tzw. fali. Przy nim pas dochodził nam do żołądka a w opinaczach butów trzeba było dorabiać dziurki na zapięciach. Jak się już stanęło do raportu za przewinienie - ratuj matko i córko.

Mjr Aleksander Blejsz z-ca d-cy ds. technicznych - Oluś. Chodzące dobro. Już sam uśmiech oraz sposób bycia powodował, że nasz pobyt w jednostce był jak pobyt w domu. Szacunek ze strony żołnierzy był ogromny. Traktowaliśmy Pana Aleksandra jak ojca. Nigdy się nie spieszył, a jego chód to delikatny spacerek. Ze względu na służby PKT kontakt mój był bardzo częsty.

Mjr Kazimierz Węglarz d-ca baterii III - Bubu. Jakby nie patrząc mój bezpośredni d-ca. Baterię starał się zawsze utrzymać w jak najlepszej kondycji bojowej. Wymagający, chwilami groźny, ale bardzo życiowy. Miły wyraz twarzy powodował, że służba przebiegała w dobrej atmosferze. Z tego, co zapamiętaliśmy - amator herbatników, które na tamte lata nazywały się “Bartniczki”.

Por. Piotr Micota z-ca d-cy ds. politycznych - Politruk. Jak każdy z-ca d-cy ds. politycznych w pewnym sensie groźny dla nas, ale nie tak do końca. Można było porozmawiać dosłownie o wszystkim. No może prawie o wszystkim, ponieważ nikt się chyba z nas nie odważył rozmowy o kalendarzykach, fali czy chustach. Zawsze elegancki i zrównoważony.

Por. Krzysztof Bąk szef służby samochodowo-czołgowej - Pszczółka. Najbardziej lubiany wśród kierowców i mechaników. Uśmiech nie schodził z twarzy. Delikatny i cichy głos. Spokojny, miły i wyrozumiały. Z racji, że byłem u niego pisarzem mogę tu napisać coś więcej. Chwilami odnosiłem wrażenie jakby był moim starszym bratem. Uwielbiał porządek w dokumentach i rozkazach wyjazdów. Przez okres mojej służby ani razu nie podniósł głosu. Zero nerwów. Moją falę i chustę traktował z uśmiechem. Wspaniały oficer. Jednym słowem same plusy.

Chor. Tomasz Olszewski d-ca drużyny montażu baterii III - Tomasek. Niech nikogo nie zmyli ksywa. Choleryk, nerwus, ale... No właśnie to, ale. Miał poszanowanie, bo pomimo tej nerwowości chwilami był jak to się mówi “do rany przyłóż”. Na zajęciach wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik. Był lubiany. Z mojej strony ze względu na to, że kibicuję drużynie Zagłębie Lubin - jak grali z Lechem Poznań to była “wojna”. Zagorzały kibic Lecha.

Chor. Leszek Kochański d-ca drużyny dystrybucji paliw baterii III - Karamba (Don Pedro). Zawsze pojawiał się nie wiadomo skąd i to w najmniej oczekiwanych momentach. Z wyrazu twarzy groźny aczkolwiek było sporo chwil, gdy można było się śmiać do granic wytrzymałości. Gdy robiliśmy coś niezgodnie z regulaminem zawsze trzeba było wystawić “czujkę”. Marny los tego, który by został przyłapany na czymś, czego nie wolno było robić.

Chor. Andrzej Kawicki szef baterii III - Tata. No cóż. Jako szef baterii często nękał nas porządkami. Bezlitosny dla brudasów i bałaganiarzy. Gdy kontrolował izbę potrafił sprawdzać mydło czy nie został tam przyklejony włos. A uchowaj Boże jak znalazł pod materacem albo w szafce jedzenie. Matko jedyna - lot na wysokości lamperii. Ale dzięki tej pedanterii na baterii zawsze był ład i porządek. Gdy pełnił służbę oficera dyżurnego jednostki na 100% - alarm bojowy.

Sierż. Zbigniew Stańczyk d-ca PTG - Zbysiu. Bez przesady - starszy brat. Służby oficera dyżurnego jednostki przeważnie pełnił z soboty na niedzielę. Pełny luz oczywiście w granicach rozsądku. Lubiany przez 100% stanu osobowego. Potrafił krzyknąć a nawet dać kuksańca, ale to wszystko nigdy nie spowodowało żadne złości z naszej strony. Jednym słowem do tańca i do różańca.

Sierż. Kazimierz Klepacki d-ca drużyny wozów specjalnych - Kaziu Podjuchy. No właśnie. Dlaczego Podjuchy? Gdy coś wyszło nie po jego myśli pierwsze słowa to - “facet, za chwilę będzie odjazd do Szczecina Podjuchy” - tam był areszt. Co ciekawe zawsze mówił to z uśmiechem na twarzy. Nasz d-ca drużyny wozów specjalnych. Oczywiście nigdy nikogo nie wysłał do aresztu. Był przez naszą drużynę bardzo lubiany za bezpośrednie podejście. Wielki szacun.

Sierż. Zdzisław Popławski funkcyjny dystrybucja powietrza baterii III - Rumcajs. Artysta malarz, modelarz, muzyk, itp. Był bardzo lubiany i szanowany. Bez kitu mogę powiedzieć, że naprawdę był artystą, co zresztą opisałem w moich wspomnieniach. Na tamte czasy jedynym wydawnictwem modeli kartonowych był “Mały modelarz”. Podejrzewam, że miał wszystkie numery. Jakby tego było mało posiadał bardzo dużą płytotekę.

Kpt. Tadeusz Bugdal d-ca baterii I - Ted nerwus. Chodzący kłębek nerwów. Niezbyt wysoki i szczupły ale za to mógł śpiewać w chórze kościelnym taki miał donośny głos. Żołnierze czuli respekt. Wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik. Bardzo wymagający ale i sprawiedliwy w rozdziale nagród i kar.

Por. Zbigniew Majerczyk d-ca baterii II. Uśmiechnięty, spokojny ale i wymagający. Samochody musiały być zawsze w jak najlepszej kondycji. Nie słyszałem żeby podnosił głos, przynajmniej na terenie koszarowca. Dla mnie spoko.

b) Żołnierze służby zasadniczej:

Waldek Piłat Legnica Janek Polemberski  Trzygłów
Jerzy Klamka Legnica  Arek Putyra  Radomsko
Krzysztof Siwa Zielona Góra Tadeusz Feliciak Leszno
Julian Pietrasiak Nowostawy Górne Mariusz Mądrawski  Szczecin
Paweł Olszewik Warszawa Zbyszek Maćkowski  Śmigiel
Paweł Wieczorek Janowiec Wielkopolski Sylwek Słoń  Kielce
Krzysztof Nowak Moszczenia Staszek Bryk  Końskie
Zbigniew Krysia  Brzeźnica Tadek Bednarek Radom
Waldek Jaworski  Rozprza Mirek Wadach Chojnów
Andrzej Wieczorek Mińsk Mazowiecki Piotrek Borowski  Stryków
Michał Kozber Lwówek  Marek Michalek Rąbień

Oczywiście nie jestem w stanie wymienić wszystkich (aczkolwiek jeszcze wielu pamiętam). Myślę, że w bliskiej przyszłości na już swojej stronie (jestem w trakcie jej budowy) zamieszczę wszystkie nazwiska, imiona bądź pseudonimy.

Jeśli ktoś ma ochotę coś dodać od siebie, przypomnieć jakieś wydarzenie lub po prostu chce odświeżyć znajomość jestem w prawie każdą sobotę i niedzielę (pozostałe dni praca na unii) w domu.

Piszcie śmiało: halski@pertus.com.pl  i man1965@wp.pl

 I w tym miejscu pragnę powiedzieć „I to by było na tyle”.

Pragnę złożyć serdeczne podziękowania dla Pana płk. rez. Zbigniewa Przęzaka za udostępnienie swojej strony w celu zamieszczenia moich wspomnień jak również za pomoc przy redagowaniu i poprawianiu błędów. Nie spodziewałem się tak dużej pomocy, więc jeszcze raz pragnę podziękować i życzyć wszystkiego najlepszego.

                                                                                                Z wyrazami szacunku: Janusz Chojnowski

[ Do spisu treści. ]

Po 24 latach ... znowu w Gryfinie.

Po 24 latach od momentu zakończenia służby w JW 2295, jakby to opisał literat, mocniej zabiło serce na widok znanych okolic, ... ale zacznę od początku.

Jest maj 2011 rok. Po trzech latach pracy we wrocławskiej firmie zajmującej się budową dróg, bez żalu rozstaję się z tym zakładem i podejmuję pracę w firmie która zajmuje się między innymi transportem ładunków ponadgabarytowych. Oczywiście nie jest to jedyna dziedzina którą zajmuje się firma - dla wszystkich zainteresowanych adres internetowy firmy www.wengrzyn.com.


Janusz Chojnowski - 2011 r.
Foto 15. Janusz Chojnowski - czerwiec 2011 r. Foto arch. J. Chojnowski.

Dosiadam samochód marki MAN TGA wraz z naczepą niskopodwoziową. I tak od początku “zdobywam” europejskie miasta. Drezno, Hamburg, Monachium, Breda, Amsterdam ... itd. To oczywiście tylko mała ilość i to tych największych bo przecież nie jestem w stanie zapamiętać wszystkich do których jeżdżę. I tak na co dzień podobny do dnia i miasto podobne do miasta.

Nadchodzi grudzień 2011, otrzymuję polecenie jazdy na załadunek ładunku ponadgabarytowego do miejscowości Nowe Czarnowo. No cóż jadę. Ale zaraz, zaraz - Nowe Czarnowo??!! Szybko przebiegają mi po głowie informacje i wspomnienia. Nowe Czarnowo to Dolna Odra a jeżeli Dolna Odra to Gryfino. O rany przecież to tylko 18 km od jednostki.

Wyruszam z Chojnowa o 24:00. Droga szybko przebiega i jeszcze przed świtem jestem w Gryfinie. Nie poznaję miasta a zresztą i tak nie mam zbyt czasu na rozglądanie się bo do załadunku zostało 30 minut. Wjeżdżam na teren elektrowni Dolna Odra i po załatwieniu wszelkich formalności wraz z pracownikami zajmującymi się załadunkami dokonujemy załadunku.

Podczas tych wszystkich czynności próbuję dowiedzieć się wszystkiego co związane jest z JW 2295. Wiele osób nie jest w stanie “sprzedać” mi informacji ale znajdują się i tacy którzy informują mnie co się działo najważniejszego od momentu opuszczenia terenu jednostki czyli po roku 1987.


Elektrownia Dolna Odra - 2011 r.
Foto 16. Elektrownia Dolna Odra - 12.12.2011 r. Foto arch. J. Chojnowski.

Wszystko załadowane więc pora na zabezpieczenie ładunku. Jest godzina 16:00, okazuje się że spędzę tu czas do jutra raz, że będzie się ładował kolega z firmy a dwa, że razem z nim i pilotem będziemy jechać razem w konwoju do Mannheim. Ech żeby to było lato, a tak godzina 16 to już szarówka. Wyjeżdżam za bramy elektrowni na parking gdzie mam spotkać się z kolegą z firmy. Biję się z myślami czy iść piechotą do Gryfina (około 5 km) czy nie. Jednak wygrywa zmęczenie. Zostaję na parkingu. Ale ... W spisie telefonów na komórce odnajduje numer do Pana Zbigniewa Stańczyka (podczas mojej służby w stopniu sierżanta). O dziwo po tylu latach pamięta moja osobę. Rozmawiamy o starych czasach wojskowych. Łezka kręci się w oku zwłaszcza gdy pan Zbigniew mówi “... lepiej żebyś nie oglądał tego co po jednostce zostało. Zapamiętaj ją taką jak wyglądała w latach 80-ych ...”.

Przyjeżdża kolega z firmy. Dzielę się z nim swoimi wspomnieniami a potem każdy do swojej kabiny i ... spać. Rano pomagam koledze w załadunku, zabezpieczeniu, potem obiad na stołówce w elektrowni, odpoczynek a o 21 opuszczamy Gryfino kierując się na przejście graniczne w Kołbaskowie.

Czy dobrze zrobiłem? Nie wiem. Może to i lepiej, że nie widziałem tych ruin czy też tego co pozostało. Z drugiej strony mam mieszane uczucia. Jednak wierzę w to, że jeszcze kiedyś zawitam w tamte strony a wtedy może ...

[ Do spisu treści. ]

Jaki świat jest mały.

Kwiecień 2012 r. Otrzymałem polecenie wyjazdu do Coswig k.Drezna. Na miejscu załadowałem 2 kontenery socjalne, które miałem zawieźć do Titisee-Neustad, w samym rogu Niemiec między Francją a Szwajcarią. Sama jazda wiadomo - monotonia - cały czas autostradami. Okolice w/w miejscowości są naprawdę piękne. Malownicze góry, w których leży śnieg, błękitne jezioro i ogromna ilość turystów. Do rozładunku musiałem przejechać przez deptak gdzie, na co dzień nie jeżdżą samochody osobowe a co dopiero ciężarówki. Byłem jednak pilotowany przez specjalne służby i powoli, ale skutecznie dotarłem do celu. No cóż - transport specjalny rządzi się swoimi prawami. Po rozładunku oraz załatwieniu formalności papierkowej pojechałem na parking przy autostradzie A81. Zjadłem spóźniony obiad, wypełniłem dokumenty i “odpaliłem” laptopa celem obejrzenia 5 odcinka mojego ulubionego serialu Ekstradycja. Na parking zaczęło zjeżdżać coraz więcej ciężarówek, między innymi także z Polski.

Na wprost mnie zaparkował kolega z rejestracją śląską. Po chwili podszedł do mnie i zapytał czy znam się na komputerach, bo jak to określił “rwie mu filmy”. Jako, że jest to mój konik, zabrałem swojego laptopa i wsiadłem do kabiny jego Dafa. Sama “naprawa” nie trwała długo - przez pomyłkę usunął pliki systemowe - i laptop zaczął pracować prawidłowo. Już wtedy jego twarz wydawała mi się znajoma, ale nie mogłem skojarzyć skąd ja jego znam. Pokazałem mu swoją kolekcję zdjęć i gdy zobaczył zdjęcia elektrowni Dolna Odra, powiedział, że był w tamtych okolicach w wojsku. Jak grom z jasnego nieba spadło na mnie olśnienie - przecież razem z nim odbywałem służbę w jednej jednostce!!! Tu nie mogło być pomyłki, chodziło o JW 2295. Gdy coraz bardziej zagłębialiśmy się w ten temat okazało się, że w jednej jednostce, z jednego poboru tylko na innej baterii razem broniliśmy Polskiego nieba. Bardzo długo wspominaliśmy tamte dni. Znów jak przez mgłę zobaczyłem budynek koszarowy, nasze sale, sztabowiec, stołówkę, garaże...

Zapadła już noc a my nadal nie mogliśmy skończyć naszych wojskowych wspomnień. Okazało się, że Krzysiek (tak ma na imię) po zakończeniu służby wojskowej raz ją odwiedził. Wprawdzie wojska już tam nie było, ale zdążył zobaczyć to, czego mi się już nie uda. Jego pogląd na likwidację oraz totalne wyburzenie obiektu jest takie same jak i moje. Przez tyle lat istniało coś, co zapewniało nam wszystkim bezpieczeństwo, ludziom pracę a żołnierzom niezapomniane wrażenia. Dlaczego tak ta jednostka skończyła? Jest przecież tyle ludzi, którzy chcieliby jeszcze raz to zobaczyć, powspominać, spotkać się tam na zasadzie jakiegoś zlotu wraz z żołnierzami kadry. A tu, niestety - nawet ruiny nie zostały. Może przeżyły, chociaż drzewka śliwkowe, których nie brakowało wzdłuż ogrodzenia jednostki.

Z Krzyśkiem rozstaliśmy się na drugi dzień rano. Ja pojechałem do Appenweier a on do Monachium. Wymieniliśmy się adresami oraz numerami telefonów. Obiecaliśmy sobie od czasu do czasu odezwać się do siebie.

Moje drogi na Unii prowadziły jeszcze do Dillingen, Magdeburga aż zjechałem do domu. Odebrałem pocztę e-mail, bo praktycznie tylko w domu mam dostęp do internetu. I co się okazało. Po tylu latach, a po przeczytaniu moich wspomnień na stronie Pana Zbyszka Przęzaka, odezwał się kolega z JW 2295 Wiesław Gawroński. Wprawdzie, gdy ja miałem pół roku służby on ją zakończył, ale jak to miło, że ktoś przeczytawszy moje “wypociny” postanowił się odezwać. On również odwiedził jednostkę wtedy gdy na jej terenie byli nie żołnierze a robotnicy. Miał to szczęście, że zdążył zobaczyć wszystko w sposób nienaruszony, no może lekko zdewastowany.

A ja. No cóż. Znów zapuszczę się na tereny Unii i być może na jednym z parkingów spotkam kogoś kto mi powie - “ ... służyłem w pobliżu Gryfina, obok wioski ...”

[ Do spisu treści. ]

Urlop 2014 i 40. dr OP m. Kołczewo.

2 czerwiec 2014. Rano godz. 8 wraz z małżonką wyruszamy z rodzinnego Chojnowa na 5 dniowy wypoczynek nad Polskim morzem. Około godz. 13 zbliżamy się do celu podróży. Po drodze widzę na drogowskazach znajome nazwy: Gryfino, Stare Czarnowo, Wisełka, Kołczewo. O 14 jesteśmy w Międzywodziu. Wiadomo, że po przyjeździe musimy załatwić wszelkie formalności związane z pobytem, wypakowanie, lekki posiłek i spacer nad morze. Pogoda nie rozpieszcza nas - wiatr i drobniutki deszcz. Jednak nawet taka aura nad morzem ma swoje uroki.

Na drugi dzień od rana pogoda zaczyna się poprawiać, więc idziemy znowu na plażę. Po obiedzie postanawiam wraz z żoną odwiedzić jednostkę w Kołczewie. Spędziłem tam trochę czasu a po za tym jest ona tak podobna do tej w Gryfinie, że nie ma, nad czym się zastanawiać. Z Międzywodzia jest blisko my jednak postanawiamy jechać samochodem. Wyruszamy. Skręcamy w boczną drogę i...

No właśnie - szok. Pierwsze, co rzuca się w oczy to zdewastowany budynek PKT. Ruiny kantyny, sztabowiec, koszarowiec, stołówka.


Brama do 40. dr OP m. Kołczewo.

Foto 17. Brama do byłego 40. dr OP m. Kołczewo - 03.06.2014 r.


PKT 40. dr OP m. Kołczewo.

Foto 18. PKT byłego 40. dr OP m. Kołczewo - 03.06.2014 r.


Część sztabowa koszar 40. dr OP m. Kołczewo.

Foto 19. Część sztabowa koszar byłego 40. dr OP m. Kołczewo - 03.06.2014 r.


Kantyna, stołówka 40. dr OP m. Kołczewo.

Foto 20. Kantyna, stołówka byłego 40. dr OP m. Kołczewo - 03.06.2014 r.


Koszarowiec 40. dr OP m. Kołczewo.

Foto 21. Koszarowiec byłego 40. dr OP m. Kołczewo - 03.06.2014 r.

Totalna ruina, ale... stoi.

Wchodzimy do budynku i w pierwszej kolejności pokazuję żonie salę gdzie spałem przed wyjazdem z tą jednostką do Płotów. Wtedy była to sala plutonu ochrony. Wszędzie i wszystko jest zdewastowane, rozwalone a na podłogach widać nawet ślady ognisk. Przed oczyma przelatuje mi obraz tych pomieszczeń w roku 1986.


Koszarowiec 40. dr OP m. Kołczewo.

Foto 22. Parter w koszarowcu byłego 40. dr OP m. Kołczewo - 03.06.2014 r.


Koszarowiec 40. dr OP m. Kołczewo.

Foto 23. Izba żołnierska plutonu ochrony byłego 40. dr OP m. Kołczewo - 03.06.2014 r.

Wszystko jest w takim stanie, że brakuje nam odwagi żeby wdrapać się po resztkach schodów na I piętro. Robimy parę zdjęć i przechodzimy do byłej stołówki. Następny szok. Kiedyś czysta i lśniąca stołówka wygląda tak jakby pomieszczenia te były spreparowane do nakręcenia super produkcji o tematyce wojennej. Tu też parę zdjęć i wychodzimy na zewnątrz przedzierając się przez krzaki. Gdzie te czyste alejki, trawniki, kwiaty. Wartownia, kotłownia i pozostałe budynki - Totalna ruina. Chcieliśmy iść jeszcze na strefę, ale puściły mi nerwy i doszedłem do wniosku, że jeżeli tu jest jak po przejściu tajfunu, to nie chcę patrzeć na coś innego.


Koszarowiec 40. dr OP m. Kołczewo.

Foto 24. Tu kiedyś spałem - wejście do izby żołnierskiej plutonu ochrony byłego 40. dr OP m. Kołczewo - 03.06.2014 r.

Łezka się zakręciła w oku pomimo, że to nie moja macierzysta jednostka. Z drugiej strony gdyby w Czarnówku stały budynki i wyglądałyby tak jak te w Kołczewie to może i dobrze, że ich tam już nie ma.

Żona jest zszokowana tym widokiem. Wyobrażała sobie, że jednostka wojskowa to czystość, ład i porządek. Na pytania, dlaczego nikt się tym nie zaopiekował, nie potrafię jej odpowiedzieć. Wyjeżdżając miota mnie złość, czuję żal i smutek

Jak można było doprowadzić do ruiny coś gdzie pozostało tyle trudu i potu wsiąkniętego w ziemię. Setki wyrzeczeń, tysiące godzin pracy i wszystko psu na...

[ Do spisu treści. ]

Essen... i Czarnówko po 30 latach.

Po napływie uchodźców do Europy a zwłaszcza do Niemiec, coraz częściej zadaniem kierowców pojazdów ponadnormatywnych jest transport modułów socjalnych. I takie to zadanie spadło również na barki moje oraz pozostałych kolegów z firmy. Zestaw po załadunku - długość 21 m, szerokość 4 m i wysokość 4,20 m - około 22:00 niemiecka policja wyprowadza nas na autostradę i ... cała noc przed nami. Załadunek modułów w Dolbau k/Halle natomiast rozładunek na budowie nowych domów dla azylantów w Essen.


Gotowy do jazdy, cel Essen

Foto 25. Gotowy do jazdy, cel Essen.

Po którymś tam z kolei kursie do Essen stanęliśmy z kolegą na parkingu Aral w okolicy Bochum na autostradzie A40. Nasz postój trwał cały weekend. Pozwoliło nam to na posprzątanie samochodów oraz spokojny odpoczynek przy grillu. Obok naszych samochodów stanęły jeszcze trzy ciężarówki - jedna na numerach warszawskich i dwie na numerach lubuskich. I jak to w takich sytuacjach zebraliśmy się razem przy grillu. Zaczęły się opowiadania o pracy, zdarzeniach na drodze, życiu prywatnym. Od słowa do słowa i okazało się, że jeden z kolegów z woj. Lubuskiego służył w JW 2295 !

Och ruszyły wspomnienia do późnej nocy, chociaż...

Za dużo nie pamiętał i odniosłem wrażenie, że pobyt w wojsku traktował jak zło konieczne. Nie pamiętał nazwisk kadry a nawet nazwiska dowódcy jednostki. Służył w latach 90.

No cóż nie wszyscy mają wspomnienia wyryte gdzieś głęboko.

Po powrocie do kraju poszedłem na zasłużony urlop wypoczynkowy i wyjechaliśmy z małżonką do Rewala. Tydzień laby w pięknym pensjonacie, total luz i niestety szybko uciekający czas. Przyszedł czas powrotu, więc w auto i w drogę. Tak sobie przejechaliśmy przez Goleniów, Szczecin i... namówiłem żonę żeby pojechać do Czarnówka, zwłaszcza, że to niewielkie odbicie z S3.

Po wjechaniu do Gryfina bez problemów poznałem budynek gdzie mieszkała kadra, ale co dalej - pustka w głowie. Ale w końcu koniec języka za przewodnika i kierunek Steklno. Tu następne zapytanie, 400 m i widzimy znak Czarnówko 4 km. Jedziemy.

No i jest, Czarnówko ale którędy do jednostki. Pytam starszego wiekiem mieszkańca. Pokazuje mi coś, co kiedyś było drogą a jednocześnie pyta, w jakich latach służyłem. Adrenalina, start silnika i jadę pod górę. Widzimy płot z drutu kolczastego a jednocześnie trzeba uważać żeby nie zaryć podwoziem na drodze pełnej dziur. O ludzie gdzie te czasy jak droga dojazdowa do jednostki była jak stół. Podjeżdżamy pod bramę. Nie tego się spodziewałem. Brama w tragicznym stanie sklejona z blach bram garażowych. Wszystko zarośnięte. Miałem cichą nadzieję, że zobaczę budynek PKT, ale niestety nawet jemu nie darowano. Cały teren zawojowała natura. Na bramie napis o zakazie wstępu. Brama niby zabezpieczona, ale na zawiasach urwane druty, więc praktycznie wstęp wolny. Można wejść tylko pytanie, po co?


Brama do dywizjonu...

Foto 26. Janusz Chojnowski na tle bramy do dywizjonu.

Nie ma koszarowca, sztabowca, stołówki, kantyny, garaży. Robimy parę zdjęć i ruszamy. Przed nami 280 km.

Może kiedyś tam wrócę a wtedy może uda mi się znaleźć zakopaną butelkę z kartką, na której zapisane były nazwiska kolegów z mojego poboru i ich podpisy. Pamiętam miejsce gdzie ją zakopaliśmy tylko czy to miejsce nie zostało zryte przez koparki i spychy...!?

[ Do spisu treści. ]

POSŁOWIE.

Od autora witryny:

"Byłem żołnierzem WOPK. Gdy zobaczyłem na zdjęciu w jakim stanie jest JW 2295 Gryfino, moim marzeniem jest powrót tam i zwiedzenie terenu bez względu, w jakim to jest stanie" - z maila do autora witryny. Tak to się zaczęła moja znajomość z Januszem Chojnowskim. Pan Janusz Chojnowski zaproponował na niniejszą witrynę swoje wspomnienia z przebiegu służby wojskowej. Propozycja ciekawa. Dywizjon rakietowy widziany z perspektywy żołnierza służby zasadniczej. Oczywiście, propozycja została przyjęta.

Foto 27. Brama wjazdowa do 39 dr OP - 29.IX.2006. Foto: Arch. Aleksander Blejsz.


          Kpr. rez. Janusz Chojnowski służył w 39 dr Gryfino w latach 1985 - 1987. Mieszka w Chojnowie, jest żonaty ma dwóch synów i dwie córki. 

Rodzina Chojnowskich.

Foto 28. Rodzina Chojnowskich. Od lewej: córki Magdalena i Sara, żona Krystyna, Janusz Chojnowski, syn Dominik i na dywanie syn Michał. Foto: Arch. Janusz Chojnowski.

 

Był kierowcą KRAZA w drużynie samochodów specjalnych baterii technicznej.

Janusz Chojnowski i jego pasja.

Foto 29. Janusz Chojnowski i jego pasja. Foto: Arch. Janusz Chojnowski.

 

Janusz Chojnowski i jego pasja.

Foto 30. Janusz Chojnowski i jego pasja. Foto: Arch. Janusz Chojnowski.

 

Jak widać na powyższych zdjęciach, pasja do ciężkich samochodów pozostała do dnia dzisiejszego. Pan Janusz Chojnowski jest zawodowym kierowcą i tygodniami przemierza drogi Unii Europejskiej. Dzięki swej pasji wygrał konkurs ogłoszony przez miesięcznik „Polski Traker” i w nagrodę wyjechał na wyścigi ciężarówek w Nurgburgring. 
          "Niezapomniane wrażenia. Dwa dni napawałem się tym wszystkim a nie będę ściemniał i powiem wprost, że na punkcie ciężarówek mam fioła." - mówi Janusz Chojnowski.

Pasja przejawia się także przez modelarstwo. Pan Janusz jest zapalonym modelarzem, wykonuje modele ciężarówek w skali 1:24, na zdjęciu poniżej efekty jego hobby: 

 

Kolekcja modeli ciężarówek - zbiór Janusza Chojnowskiego.

Foto 31. Kolekcja modeli ciężarówek - zbiór Janusza Chojnowskiego. Autor Janusz Chojnowski.

 

    

Szkic "Pluton kierowców" - Janusz Chojnowski..

Foto 32. Szkic - "Pluton kierowców". Autor Janusz Chojnowski.

 

Jak wspomina, w czasie trwania służby wojskowej, był także "nadwornym grafikiem". W domowych zbiorach zachował się szkic "Pluton kierowców".

 

[ Do spisu treści. ]