![]() Bydgoszcz, 10 grudnia 2004 r. Data ostatniej aktualizacji: 20.12.2010 r. Wspomnienia i refleksje przeciwlotnika - część II38 dywizjon artylerii OPK1
- Stargard Szczeciński
|
![]() |
Foto 4. Emblemat II Zawodów WR OPK -1973. |
W nakazanym dniu mjr Wacław Marzec ogłosił alarm dla dywizjonu i tym samym rozpoczęły się zawody użyteczno-bojowe. Po przejściu dywizjonu w położenie marszowe, rozpoczął się forsowny marsz. Po raz pierwszy widziałem cały dywizjon rakietowy w położeniu marszowym. Kolumna marszowa była imponująca, w czasie marszu rozciągała się na parę kilometrów. Dowódca narzucił wysokie tempo marszu dochodzące do 60-70 km na godzinę. Niektóre egzemplarze sprzętu, takie jak naczepy do przewozu rakiet, miały ograniczoną prędkość jazdy do maksymalnie 55 km/h. Z duszą na ramieniu dotrzymywaliśmy tempa marszu. W pewnym momencie mój magazynier rakiet, sierż. Tadeusz Brodziak nie wytrzymał nerwowo i zjechał z rakietą na pobocze. Pozostawiłem mu jednego Ziła jako ciągnik zapasowy i poleciłem jechać za kolumną w wolniejszym tempie. Tłumaczyłem się później, że nastąpiła awaria naczepy z rakietami.
Na miejscu byliśmy prawie godzinę wcześniej niż nakazywał rozkaz dowódcy Brygady. Pomimo tego, że przemarsz zakończył się szczęśliwie, nie przypadło to do gustu dowódcy Brygady. Dowódca tłumaczył się za spowodowanie przesłanki do wypadku. Miało to swoje uzasadnienie, biorąc pod uwagę to, że marsz odbywał się nocą i na tak długiej trasie. Z drugiej strony, dowódca dywizjonu pokazał faktyczne możliwości manewrowe dywizjonu, co mogło być cennym doświadczeniem przy kalkulowaniu czasu przegrupowania dywizjonu ogniowego w realnych warunkach bojowych.
Po zajęciu stanowisk ogniowych, dywizjon osiągnął pełną gotowość bojową do działań bojowych. Do Pieniężnicy docierały kolejne dywizjony biorące udział w zawodach. Należy zaznaczyć, że były to drugie i ostatnie zawody użyteczno-bojowe wojsk rakietowych organizowane na neutralnym terenie, poza miejscem stałej dyslokacji. W kolejnych latach, do roku 1988, zawody odbywały się w macierzystych garnizonach dywizjonów. Podobno, motywowano to koniecznością zmniejszeniem kosztów szkolenia. W każdym bądź razie, zawody straciły na swojej atrakcyjności.
W Pieniężnicy, każdy etap zawodów odbywał się w obecności konkurencji i przy pełnej widowni. Zawody odbywały się w dwóch grupach. Pierwsza grupę stanowiły dowództwa dywizjonów, baterie radiotechniczne i baterie startowe, walcząc o miano najlepszego dywizjonu rakietowego. W drugiej grupie odbywały się zawody o najlepszą baterię techniczną.
Widowiskowym elementem zawodów były zmagania baterii technicznych. Potok technologiczny odbywał się w kolejnych obwałowanych ukryciach polowych dla samolotów. Na wałach siedzieli konkurenci i patrzyli na ręce tym którzy zdawali egzamin z pracy bojowej. Każdy błąd był natychmiast wychwytywany i głośno komentowany. Atmosfera była iście sportowa jak na stadionie piłkarskim. Dzięki temu, naszemu głównemu przeciwnikowi, chor. Sęczawa Mirosław technik dystrybucji paliwa, kontrolując za pomocą stopera czas wydawania dozy paliwa rakietowego, udowodnił, że nie wydano pełnej dozy paliwa do jednej rakiety. Dyskwalifikowało to całkowicie rakietę z potoku technologicznego. Komisja oceny za pracę bojową ogłaszała po zakończeniu potoku technologicznego każdej baterii technicznej. Dzięki temu zawody były wiarygodne, a reguły gry przejrzyste.
Po pierwszym etapie zawodów, z konkurencji wypadła grupa naszego dywizjonu, bateria techniczna zakwalifikowała się do finałów. Mjr Wacław Marzec miał podły humor i zaprosił oficerów dywizjonów do pobliskiej knajpy w Koczale na kolację. Podczas kolacji pogratulował nam dobrych wyników w zawodach i życzył zajęcia pierwszego miejsca. Tam też, dowiedziałem się oficjalnie, dlaczego miałem tyle problemów w początkowych miesiącach służby. To co usłyszałem, było tylko potwierdzeniem wcześniej opisanych moich przypuszczeń. Wyglądało na to, że zostałem w pełni zaakceptowany w dywizjonie. Następnego dnia dywizjon wrócił do Stargardu Szczecińskiego. Bateria techniczna walczyła dalej o pierwsze miejsce.
Wejście baterii do finałów dodało nam skrzydeł. Ostatecznie zdobyliśmy tytuł Mistrzowskiego Pododdziału Technicznego w II Zawodach Użyteczno-Bojowych Wojsk Rakietowych. To było coś ! Z dumą wracaliśmy do dywizjonu. Dla porządku dodam, że dywizjon mjr Franciszka Bujalskiego z 4 BA OP zdobył Mistrzowski Tytuł w grupie dywizjonów rakietowych, a ceremonię zakończenia zawodów celebrował osobiście dowódca 2 KOP, gen. bryg. Władysław Hermaszewski.
[ Do spisu treści ]
7. Urodziny syna Adama.Służba w dywizjonie rakietowym stwarzała często sytuacje mające duży wpływ na życie rodzinne. I mnie nie ominęły takie sytuacje. 7 października 1973 roku, miałem służbę oficera dyżurnego. Właściwie to szykowałem się pomału do jej zdania. Nagle telefon z domu, żona informuje, że rozpoczął się poród. Co robić ? Do domu daleko, łączność telefoniczna z miastem często zawodziła. Poradziłem, żeby telefonowała na pogotowie i sam zacząłem próby połączenia się z pogotowiem ratunkowym. Na szczęście udało się i dowiedziałem się, że żona telefonowała pierwsza i pogotowie jest w drodze. Z niecierpliwością czekałem na zmiennika i po zdaniu służby udałem się do szpitala. Tam dowiedziałem się około godziny 15:30, że żona jest na oddziale położniczym i wszystko jest w porządku. Poród przewidywany jest na godziny wieczorne. Wieczorem dowiedziałem się, że mam syna i urodził się około... 15:00. Tak więc wprowadzono mnie w szpitalu w błąd. Następnego dnia miałem sposobność zobaczyć syna Adama przez szybę okna. Na oddział nie zezwolono mi wejść z przyczyn dość mglistych i niejasnych. Czułem się, delikatnie mówiąc, nieswojo, nie było mnie w domu w tak ważnym momencie życia, podczas narodzin syna.
Jak by było tego mało, nie dano mi było odebrać osobiście żony i syna ze szpitala. W dniu w którym miałem odebrać żonę i syna, poprosiłem o zwolnienie z pracy o godzinie 14:00. Zgody nie dostałem, natomiast dowódca dywizjonu zarządził o 15:00 odprawę z dowódcami pododdziałów. Moja ponowna prośba o zwolnienie i uzasadnienie zwolnienia z odprawy nie wpłynęły na decyzję dowódcy. Bolało mnie to bardzo, do dziś nie rozumiem czym się kierował. Tym bardziej, że odprawa nie miała jakiś cech wyjątkowym, z powodzeniem mógł mnie zastąpić ktokolwiek z pododdziału. Po przybyciu do domu, zastałem żonę syna i ... teściową. Czułem się podle. Moje tłumaczenia na nic się nie zdały. W tym dniu zmieniłem swoją opinie o moim dowódcy. Nie widziałem żadnego uzasadnienia w jego działaniach, poza jakąś małpią złośliwością. Tym razem posunął się za daleko. Pozostawiam temat bez dalszego komentarza.
[ Do spisu treści ]
8. Koniec „wojennej służby”.Styl dowodzenia, jaki miał mjr Wacław Marzec, z pewnością miał ogromny wpływ na młodego oficera Wojska Polskiego. Był to mój pierwszy dowódca i był z pewnością jakimś wzorem w stylu dowodzenia. Wiele z jego stylu dowodzenia przyjąłem w dobrej wierze podczas dalszego pełnienia służby. Był okres, kiedy wydawało mi się, że jest to jakaś norma w wojsku. Wydawało mi się, że jest tak w każdej jednostce wojskowej. Życie pokazało, że się bardzo myliłem.
Rok 1973 mogłem podsumować jako bardzo obfity w nowe doświadczenia wojskowe. W jednym roku przeżyłem wszystko co mógł oczekiwać dowódca baterii technicznej. W rok 1974 wchodziłem pewnie i nic już nie mogło mnie zaskoczyć. A jednak ... myliłem się. Mjr Wacław Marzec zostaje przeniesiony do CSS WR w Bemowie Piskim. Jego obowiązki przyjmuje mjr Alojzy Dahlke, dotychczasowy dowódca dywizjonu w Mrzeżynie. Z dnia na dzień, zmieniło się życie w dywizjonie. Gotowość bojowa, alarmy, ćwiczenia, odeszły na dalszy plan. Dywizjon zamienił się w wielką budowę. Wszystkie siły i środki dywizjonu zostały skierowane na remonty budynków, budowę dróg, strzelnicy, boiska i placu apelowego. Wojsko pomagało wykonywało pracę różnym przedsiębiorstwom, a w zamian w dywizjonie pojawiały się brygady budowlane, maszyny inżynieryjne, kolorowe telewizory itp. Dywizjon zmieniał się z dnia na dzień. Żartowaliśmy nawet, że głównym celem nowego dowódcy było zatrzeć wszelkie ślady po mjr Wacławie Marcu, a główną drogę na strefę bojową nazwaliśmy „Dahlkestrasse”.
Szkolenie obsług baterii technicznej było w tym czasie wyjątkowo trudne. W owym czasie, 50 % dywizjonów rakietowych pełniło dyżury bojowe. W czasie pełnienia dyżuru bojowego, dyżur bojowy trwał około dwóch tygodni, bateria techniczna na zmianę z plutonem ochrony pełniła co 24 godziny wartę. W tych okresach miałem do dyspozycji swoich żołnierzy przez 4 godziny szkoleniowe co drugi dzień. O normalnym szkoleniu nie było mowy. Tym bardziej, że przecież trwały ciągłe remonty w dywizjonie. Zbliżały się III Zawody Wojsk Rakietowych. Tym razem miały odbyć się w dywizjonie na własnych stanowiskach elaboracji rakiet. Jako zdobywcy Mistrzowskiego Tytułu z 1973 roku, mieliśmy brać w nich udział z urzędu w finałach. Niestety, nikogo to zadanie nie interesowało, nie mieliśmy wsparcia i dostatecznego czasu na treningi. Gdy komisja oceniająca dywizjony uczestniczące w zawodach rozpoczęła swoją pracę, miałem sposobność dwa razy przeprowadzić w pełni potok technologiczny, w tym raz z baterią... pełniącą jednocześnie służbę wartowniczą. Tak, mjr Alojzy Dahlke miał często niekonwencjonalne sposoby na rozwiązywanie bieżących problemów. Gdy po raz kolejny udałem się na rozmowę w celu uzyskania wsparcia w procesie przygotowania baterii do zawodów, w tym dniu bateria pełniła wartę, usłyszałem decyzje:
- Jaki widzisz problem? Zostaw na bramie jednego wartownika, reszta do roboty!
Zameldowałem, na wszelki wypadek, szefowi sztabu o decyzji dowódcy. Mało nie dostał zawału, ale rozkaz był rozkazem. Trening potoku technologicznego odbył się z całą pompą. Niestety nie pomogło to w osiągnięciu ostatecznego wyniku podczas zawodów. Nie udało się obronić ubiegłorocznego Mistrzowskiego Tytułu. Puchar przechodni przeszedł w inne ręce.
Foto 5. Akty mianowania na kolejne stopnie wojskowe wręcza mjr Alojzy Dahlke. Od lewej: kpt. Józef
Wrzeszcz, por. Aleksander Kowalczyk, kpt. Zbigniew Przęzak, por. Andrzej
Winnicki i chor. Marian Włodarczyk.
Czymś nowym było otwarcie bram dywizjonu dla rodzin. Mjr Alojzy Dahlke, po raz pierwszy w historii dywizjonu, zaprosił na uroczystości obchodów Dnia Wojska Polskiego, żony nowo mianowanych na kolejne stopnie wojskowe. Na moich pagonach pojawiła się kolejna gwiazdka.
Stosunek dowództwa dywizjonu do problemów życiowych także uległ diametralnej zmianie. W owym czasie syn mój ciężko chorował, najpierw leżał w szpitalu w Sztargardzie Szczecińskim, a następnie w Szczecinie. Stan zdrowia syna był krytyczny. Ze strony dowódcy dywizjonu spotkałem się z dużym zrozumieniem i pomocą. W okresie największego kryzysu, miałem możliwość odwiedzania syna w szpitalu w Szczecinie codziennie. Z inicjatywy dowództwa dywizjonu, uzyskałem nawet wsparcie w ramach zapomogi finansowej. W czasie choroby syna, straciłem całkowite zaufanie do instytucji zwanej Koleżeńską Kasą Oszczędnościowo Pożyczkową (KKOP). Na wniosek o udzielenie pożyczki, w trudnej życiowo sytuacji, dostałem odpowiedź, że dostanę pożyczkę za pół roku. Żadne argumenty nie przemawiały do przewodniczącego KKOP. Jedynym wyjściem z sytuacji było wycofanie wkładów z KKOP. Od tamtej pory, do końca swojej służby nie byłem członkiem tej instytucji. W mojej ocenie, założenia statutowe KKOP, rozmijały się z potrzebami życiowymi jej członków.
Także nowością, jaką próbował z pełną determinacją wprowadzić w życie nowy dowódca, były tak zwane terminarze „TEWO”. Co do konieczności planowania, nikt nie miał wątpliwości, lecz to co i jak mieliśmy rejestrować w swoich terminarzach, było przysłowiowym „przegięciem pały”. Ponieważ terminarze były systematycznie kontrolowane, masę czasu traciło się na dokumentowanie tego co się w ciągu dnia robiło. Brak wpisu w terminarzu traktowany był tak, jakby żołnierz zawodowy w tym czasie nic nie robił. Cały grudzień poświęcany był na rysowanie tabelek, planów rocznych i miesięcznych, wpisywanie swoich obowiązków służbowych, obowiązków podczas osiągania wyższych stanów gotowości bojowych, obowiązków z zakresu metodyki szkolenia, terminów kontroli w ramach nadzoru służbowego i wiele innych bardziej i mniej ważnych danych. Polityka nowego dowódcy była jasna, sam to nam wielokrotnie mówił. Po to wyciska z nas ostatnie poty, aby zrobić karierę wojskową której celem były szlify generalskie. Jak pokazały kolejne lata, prawie mu się to udało, szedł w górę sprawnie i szybko. Zakończył służbę w Ministerstwie Obrony Narodowej. Dokładniejszych danych nie posiadam.
Poczynania nowego dowódcy i jego charyzmę z jaką remontował dywizjon i reformował procedury planowania, wysoko oceniało dowództwo 26 BA OPK. Na początku 1975 roku odszedł z dywizjonu na stanowisko w dowództwie 26 BA OPK i niebawem zostaje szefem sztabu 26 BA OPK.
[ Do spisu treści ]
9. Czas planowego szkolenia i normalnej służby.
![]() |
Foto 6. ppłk rez. Edmund Łączny |
Sytuacja kadrowa, po zmianie dowódców dywizjonów, stabilizuje się. Zastępcą ds. politycznych zostaje mój dowódca plutonu dystrybucji kpt. Józef Wrzeszcz. Sekretarz POP, kpt. Kowalski przenosi się do innego dywizjonu na stanowisko pomocnika szefa sztabu ds. szkolenia. Na sekretarza POP zostaje wybrany chor. Zbigniew Paraszczuk – instruktor polityczny. Kpt. Marian Wasilewski przenosi się do Sochaczewa. Zastępcą ds. Technicznych nadal jest kpt. Stanisław Świeca. Dowódcą baterii radiotechnicznej jest por. Tadeusz Błoński, a dowódcą baterii startowej por. Aleksander Kowalczyk.
W związku z odejściem z baterii moich kapitanów, na stanowiska dowódców plutonów zostają wyznaczeni: chor. Tadeusz Ułasewicz – montaż i zbrojenie i chor. Mirosław Sęczawa – dystrybucja i neutralizacja. Jednocześnie ze zwolnieniem etatów dowódców plutonów przez oficerów, stały się one etatami chorążego. Od początku magazynierem odpowiedzialnym za eksploatację rakiet przechowywanych w pośredniej gotowości bojowej jest sierż. Tadeusz Brodziak. Kierowcami zajmował się dalej sierż. Garbicz. Byli to wspaniali fachowcy z którymi można było realizować każde zadanie. Chylę przed nimi czoła i każdemu życzę takich podwładnych.
Jedynym problemem było to, że nie posiadałem zawodowego szefa pododdziału. Od wielu lat funkcję szefa pododdziału w baterii pełnili żołnierze służby zasadniczej. Było różnie, raz udało mi się pozyskać jednego z sierżantów. Po miesiącu okazało się, że narobił masę braków w mieniu wojskowym. Żołnierze służby zasadniczej całkowicie go ignorowali, dyscyplina wojskowa wyraźnie szła nie w tym kierunku w którym oczekiwałem. Obserwowałem dowódców drużyn i po pewnym czasie w oko wpadł mi dowódca drużyny z plutonu ochrony kpr. Paszczyk. Świetnie radził sobie z żołnierzami podczas pełnienia służb wartowniczych. Był jednocześnie nieformalnym przywódcą w całym plutonie ochrony. Dogadałem się z dowódcą plutonu ochrony, sierż. Stanisławem Blachą i dostałem go na szefa pododdziału. Wybór był trafny. Szefem pododdziału był doskonałym. Miał smykałkę do tej roboty. Po odejściu do rezerwy, wyznaczyłem na szefa pododdziału kolejnego żołnierza, tym razem z baterii technicznej. Także świetnie sobie radził z obowiązkami szefa pododdziału. Jednak po miesiącu poprosił mnie na park techniczny do składu tar po drugim stopniu rakiet i pokazał mi co jest w paru tarach. Okazało się, że kpr. Paszczyk był bardzo zapobiegliwy. W tarach zgromadził ogromne zapasy sprzętu mundurowego i żywnościowego. Wystarczy powiedzieć, że manierkami można by było obdzielić całą baterię, a w kurtki zimowe ubrać dwa plutony. Dochodziłem z szefem służby mundurowej, sierż. Krajewskim, jak to mógł zrobić. Tym bardziej, że w baterii nie było braków i w magazynach służby mundurowej dywizjonu także nie było braków. Nie udało nam się tego wyjaśnić. Nowy szef tłumaczył się, że podczas wyjścia do rezerwy kpr. Paszczyk tłumaczył mu, że ma w tarach mały zapasik na wypadek jakichś braków. Ten „mały” zapasik przeraził nowego szefa i wolał nie ryzykować z takimi zapasami. Powodem robienia zapasów była niechlubna przeszłość szefa zawodowego od którego kpr. Paszczyk przyjmował obowiązki.
Kolejny szef pododdziału, także żołnierz służby zasadniczej, zapowiadał się bardzo dobrze. Któregoś dnia poprosił o urlop w celu załatwienia ważnych spraw osobistych. Jednocześnie wręczył mi list, który otrzymał od swojej dziewczyny. W liście, w przykry sposób, dziewczyna informował go o zerwaniu znajomości. Znali się od dzieciństwa. Pojechał na urlop ratować związek. Po powrocie z urlopu powiedział mi, że niestety nie udało się nic uratować. Dziewczyna odeszła z innym. On się z tym pogodził i zajął się pracą. Parę razy wracaliśmy do tematu. W owym czasie dowódcy baterii mieli wspólne kancelarie z szefami na pododdziałach. Miałem wrażenie, że pogodził się z tym faktem. Po paru miesiącach od tamtego wydarzenia, wieczorem zatelefonował z kancelarii do mojego domu i w krótkich zdaniach pożegnał się. Zaalarmowałem natychmiast oficera dyżurnego o rozmowie i prosiłem o interwencję. Niestety, oficer dyżurny nie zdążył. Żołnierz odebrał sobie życie. Wiele razy zastanawiałem się, czy w tej sytuacji wszystko zrobiłem. Rozmowa z ojcem żołnierza była z jednej strony smutna i trudna, z drugiej strony ojciec potwierdził, że przyczyną mógł być zawód miłosny. Tak jak i ja, miał wrażenie, że pogodził się z sytuacją i nie przypuszczał, że syn targnie się na życie. Prokurator wykluczył udział w śmierci żołnierza innych osób i umorzył śledztwo. Wydarzenie to, miało ogromny wpływ na mój stosunek do problemów podwładnych i nie tylko żołnierzy służby zasadniczej.
Kolejnym szefem pododdziału został sierż. Zbigniew Huryń. Początkowo mieliśmy niepisaną umowę, że będzie szefem przez parę miesięcy i jeżeli podoła tej pracy, zostanie wyznaczony na stanowisko. Po miesiącu, dowódca dywizjonu wyznaczył sierż. Zbigniewa Hurynia na stanowisko szefa. Doskonale mi się z nim pracowało, on sam także miał satysfakcję z nowego stanowiska i był szefem pododdziału do końca mojej służby w dywizjonie. Niedługo awansował do stopnia chorążego i był cenionym szefem pododdziału przez szereg lat.
W tamtych czasach, w programach szkolenia żołnierzy służby zasadniczej, najwięcej godzin szkoleniowych przeznaczone było na tak zwane szkolenie polityczne. Zajęcia polityczne odbywały się dwa razy w tygodniu, we wtorki i piątki po 2 godziny lekcyjne plus raz w tygodniu jedna godzina informacji politycznej. Zajęcia te obowiązkowo prowadzili dowódcy pododdziałów. Były oczywiście stosowne programy, materiały szkoleniowe opracowane przez Główny Zarząd Polityczny WP. Do tego dochodził problem konspektów do zajęć. Bez względu na staż dowódcy pododdziału, konspekty były święte i bez nich nie mogły odbyć się jakiekolwiek zajęcia. Zwłaszcza zajęcia ze szkolenia politycznego. Poza tym, było wielką sztuką tak prowadzić zajęcia polityczne, żeby po 10 minutach słuchacze nie spali smacznie, odurzeni bieżącą tematyką zajęć i umęczeni służbą wartowniczą co drugi dzień. Konspekty absorbowały czas i najczęściej pisało się je po godzinach służbowych w domu. Dziwił mnie ten obowiązek bardzo i dziwi do dziś. Tym bardziej, że w szkolnictwie cywilnym, nauczyciel miał obowiązek pisać konspekty tylko przez pierwszy rok po podjęciu pracy. Jak się znalazł w pododdziale bystry żołnierz, tworzyło się funkcję pisarza od konspektów i dzięki temu dowódcy mieli więcej czasu na dowodzenie.
No, było pewne niebezpieczeństwo. Konspekty należało czasami sprawdzać. Pamiętam przypadek dowódcy baterii startowej, kiedy podczas kontroli szkolenia prowadzonej przez sztab 26 BA OPK, długo komisja debatowano nad konspektem opracowanym przez dowódcę baterii i zatwierdzonym przez dowódcę dywizjonu. Co w nim było szczególnego ? Temat zajęć. Był to konspekt z OPL i miał temat: „Strzelanie do nisko lecących... czołgów”. Gdyby to był rok 1993, dowódca mógłby się tłumaczyć, że Stalin pracował nad latającymi czołgami. Niestety Wiktor Suworow dopiero w 1993 roku wydał książkę pod tytułem „Dzień M” w której opisuje podobne pomysły Stalina.
Okres dowodzenia kpt. Edmunda Łącznego, kojarzy mi się z modą na dyscyplinę wojskową widzianą przez pryzmat wypadków nadzwyczajnych i przesłanek do wypadków nadzwyczajnych oraz modą na szkolenia metodyczne i zajęcia zintegrowane.
Cały system oceny dyscypliny był w tym okresie po prostu chory. Przełożenie w ocenach było proste, ten dowódca jest najlepszy, który miał najmniej nałożonych kar dyscyplinarnych i wypadków nadzwyczajnych. Prowadziło to do pewnej patologii. Któregoś roku dowiadujemy się podczas odprawy rocznej, że najlepszym dywizjonem Brygady jest 36 dywizjon w którym w ciągu roku nie nałożono żadnej kary dyscyplinarnej. Tajemnicą poliszynela było natomiast to, że za naruszenia dyscypliny karano żołnierzy dodatkowymi pracami, takimi jak pastowanie i froterowanie podłóg w magazynach rakiet. Krążyły plotki o dowódcy baterii, który karał żołnierzy kilkugodzinnym pobytem w stalowych tarach po rakietach, w które walono łańcuchami, żeby nie było im nudno. Podobno, jak się tłumaczył, brał wzory ze szkolenia rekrutów armii Stanów Zjednoczonych przygotowywanych do wojny w Wietnamie. Wypadki nadzwyczajne, nawet te nie zawinione przez kadrę jednostek, bez związku ze służbą wojskową, dyskwalifikowały często całoroczny dorobek szkoleniowy jednostek. W efekcie czego, dowódcy często ukrywali tego typu wydarzenia.
O ogromnej presji jaką wywierano na dowódców w źle pojętej walce o lepsze wyniki w dyscyplinie, niech świadczy fakt, że zmuszano nas dowódców baterii do przepisywania rozkazów dziennych i wymiany kart wyróżnień i kar żołnierzy służby zasadniczej.
Prześciganie się w ulepszaniu programów szkolenia żołnierzy służby zasadniczej doprowadzało czasami także do absurdów. Ktoś w Szefostwie Wojsk Rakietowych OPK wymyślił, że każdy pobór ma być szkolony według innego programu szkolenia. Przykładowo, obsługa napełniania rakiety paliwem liczyła 3 osoby funkcyjne. Każdy żołnierz był najczęściej z innego poboru po szkoleniu w CSS WR. Dla każdego był inny program szkolenia podczas pracy bojowej. Ktoś zapomniał, że obsługa musi być zgrana i może wykonywać w zespole tylko jeden temat w tym samym czasie. Szkolenie oddzielnie po jednym funkcyjnym nie miało sensu. Pamiętam, że w tej sprawie rozmawiałem z ppłk Tadeuszem Cichorskim z Szefostwa Wojsk Rakietowych OPK. Przyznał mi rację i dopiero po roku przywrócono sprawdzony wcześniej program szkolenia. Przez rok nikt nie miał odwagi pójść do dowódcy WOPK z propozycją korekty planu szkolenia.
Okres nacisku na metodykę szkolenia i zajęcia zintegrowane, sprowadzał się do systematycznego szkolenia metodycznego dowódców drużyn, plutonów, baterii i dywizjonów w cyklicznych zajęciach organizowanych na szczeblu dywizjonu, 26 BA OPK i 2 KOP. O ile szkolenie z metodyki przyjmowałem pozytywnie, to do zajęć zintegrowanych na szczeblu dywizjonu miałem stosunek negatywny. Z racji specyfiki dywizjonu rakietowego, coraz mniejszych stanów osobowych, obciążenia dyżurami i służbami, skupiano się głównie na organizacji zajęć i punktów nauczania. Natomiast uzyskane efekty podczas tego typu zajęć, budziły moje wątpliwości. Z praktyki wiem, że zajęcia prowadzone na szczeblu pododdziału, dawały lepsze efekty. Znajomość własnych żołnierzy, pozwalała na indywidualne, wybiórcze podejście do szkolonych. Należy podkreślić, że w baterii technicznej, o coraz mniejszym stanie osobowym, były cztery pobory żołnierzy służby zasadniczej. W szkoleniu ogólnowojskowym, wymagało to indywidualnego podejścia do szkolonych. W szkoleniu specjalistycznym, główny nacisk należało położyć na zgrywanie obsług w pracy bojowej.
Program szkolenia baterii technicznej, przewidywał dwa razy w roku, latem i zimą, szkolenie specjalistyczne z pracy bojowej, połączone z osiągnięciem gotowości bojowej, przejściem w położenie marszowe, przemarsz na zapasowe stanowiska ogniowe i pracę bojową na polowych stanowiskach elaboracji rakiet. W czasie marszu na stanowiska zapasowe, rozgrywano epizody szkoleniowe związane z działalnością grup dywersyjnych nieprzyjaciela, pokonywaniem terenu skażonego środkami chemicznymi i promieniotwórczymi. Rozpoczęcie zajęć i przemarsz na stanowiska zapasowe odbywał się po zapadnięciu zmroku w celu maskowania działań szkoleniowych. Po zajęciu stanowisk i przejściu w położenie bojowe, planowałem wystawienie posterunków wartowniczych do ochrony sprzętu i zjazd obsług do dywizjonu. Główny cel szkoleniowy, elaboracja rakiet w warunkach polowych, miałem realizować rano następnego dnia. Przed zajęciami, podjęte zostały stosowne działania logistyczne, zapotrzebowania na przejazd sprzętu, zgłoszenie ochrony kolumny do organów WSW i oficera kontrwywiadu dywizjonu. Z szefem sztabu uzgodniłem system ochrony fizycznej. Z gotowym obszernym konspektem udałem się do dowódcy dywizjonu w celu ostatecznego zatwierdzenia planu zajęć. Kpt. Edmund Łączny przejrzał konspekt i zatwierdził go, wyrażając jednocześnie pozytywną opinię o jakości konspektu.
Zgodnie z konspektem, o określonej godzinie przybyłem z kadrą do dywizjonu i po ogłoszeniu w baterii przez oficera dyżurnego pełnej gotowości bojowej, przystąpiłem do realizacji planu szkolenia.
Zajęcia trwały w sumie dwa dni. Przebiegły zgodnie z planem, bez problemów. Trzeciego dnia rano od rozpoczęcia zajęć, udałem się z meldunkiem do kpt. Edmunda Łącznego o zakończeniu zajęć.
- Obywatelu kapitanie, melduję, że zajęcia w rejonie rozśrodkowania baterii technicznej przebiegły zgodnie z planem, siły i środki baterii technicznej powróciły do miejsca stałej dyslokacji bez uwag. - zameldowałem.
Kpt. Edmund Łączny patrzył na mnie jakoś dziwnie, przez chwilę milczał i w końcu zadał pytanie:
- Poruczniku, chcecie mi powiedzieć, że byliście poza dywizjonem ze sprzętem bojowym ?
- Tak jest obywatelu kapitanie.
- I rakiety także były wyprowadzone z dywizjonu ?
- Tak jest obywatelu kapitanie. Na naczepach PS-6R.
- Paliwa rakietowe także wywlekliście do lasu ?
- Tak jest obywatelu kapitanie, szkolne.
Po chwili milczenia kolejne pytanie:
- Kto wam do cholery na to pozwolił, dlaczego o tym nic nie wiedziałem ?
- Obywatel kapitan pozwolił, przecież z uznaniem zatwierdzał obywatel kapitan konspekt do zajęć. - odpowiedziałem.
- Czy oficer kontrwywiadu wiedział? Czy szef sztabu wiedział? - padały kolejne pytania.
- Tak jest obywatelu kapitanie. - odpowiedziałem. Zaczął chodzić wyraźnie zdenerwowany po gabinecie, machnął z rezygnacją ręką, wezwał do siebie przez interkom szefa sztabu i kazał mi wyjść z gabinetu.
Zrozumiałem, że zajęcia udało mi się przeprowadzić przypadkowo. Gdyby dowódca miał świadomość, że konspekt nie jest fikcją, nie dostałbym pozwolenia na wyprowadzenie baterii poza rejon stałej dyslokacji. Potwierdził to podczas kolejnych tego typu zajęć zimą. Konspekt miałem taki sam, lecz miałem wyraźny zakaz opuszczania koszar. Po przejściu w położenie marszowe, przejechaliśmy dwa razy po obwodnicy parku technicznego i na tym zajęcia się zakończyły. Na wszelki wypadek, nadzorował nas zastępca ds. technicznych. Od tamtej pory każdy mój konspekt, zanim został zatwierdzony, bardzo dokładnie był czytany przez dowódcę.
Wydarzenie to, zamknęło raz na zawsze styl i epokę szkolenia bojowego, wpajanego nam w dywizjonie przez mjr Wacława Marca. Teraz liczyło się jedno – brak przesłanek do wypadków nadzwyczajnych, wypadków nadzwyczajnych i kar dyscyplinarnych. Dowódcy „dmuchali na zimne” z wyraźną przesadą.
To co działo się w dywizjonie, często wbrew woli dowódców docierało do wiadomości dowódcy Brygady za pośrednictwem oficerów kontrwywiadu, czy jak ich inaczej nazywano oficerów obiektowych. Nie podlegali oni służbowo dowódcom dywizjonów. Ich pracą kierował odpowiednik w sztabie Brygady. Często z oficerami kontrwywiadu trwała cicha wojna w wyniku której krążyły potem anegdoty. Jeszcze przed moim przyjściem do dywizjonu słynny był przypadek zagubienia „bramek wyczekujących” z zestawu zapasowych części zamiennych. Któregoś dnia, z rozkazu dowódcy Brygady powołano komisję do kontroli zapasowych części zamiennych w baterii radiotechnicznej. Pod koniec sprawdzenia, gdy zapowiadało się, że braków nie stwierdzono, oficer kontrwywiadu upomniał się o pozycję „bramki wyczekujące”. Chciał je zobaczyć. To był koniec kontroli. Wszystko stało się jasne, kto zainicjował tą kontrolę. Dla wyjaśnienia dodam, że „bramki wyczekujące” to pojęcie czysto techniczne i występują jako sygnał elektroniczny w procesie startu i naprowadzania rakiet. Po starcie rakiety, podczas pracy silnika startowego, rakieta leci niekierowana. Warunkiem przechwycenia rakiety przez stację naprowadzenia rakiet jest wstrzelenia jej w obszar przestrzeni określony umownie „bramkami wyczekującymi” ( w odległości 1850 m od SNR). Jak wykazało dochodzenie, jeden z oficerów w kantynie rozpuścił tego typu sensację wśród kadry nie związanej z techniką i udało mu się.
Po latach podobny numer odstawił mój podwładny chor. Tadeusz Ułasewicz. Stałem w kolejce w kantynie, oficer kontrwywiadu mjr Dłutek siedział, jak zawsze w porze śniadania, przy swoim ulubionym w rogu stoliku w rogu kantyny. Nagle do kantyny wpada chor. Tadeusz Ułasewicz i ściszonym teatralnym głosem melduje, że rozbił ciągnik „Tatra” uderzając w słup przydrożny na strefie technicznej, uszkodzona została chłodnica wodna silnika. Ciągnik nie nadaje się do eksploatacji. Z politowaniem spojrzałem na chorążego i zapomniałem o zdarzeniu. W naszym środowisku znany był z dziwnych dowcipów. Po dwóch godzinach, przechodząc obok dyżurki oficera dyżurnego, słyszę jak zestawiany jest pilny „okólnik” dla zastępców ds. technicznych. Idący na „okólnik” kpt. Stanisław Świeca polecił mi zaczekać, jakaś sprawa związana z bateriami technicznymi będzie omawiana. „Okólnik” był bardzo krótki. Prowadził go ówczesny szef służby uzbrojenia i elektroniki mjr Paweł Siuda, w imieniu zastępcy ds technicznych. „Okólnik” zaczął słowami:
- Witam Panów, w 38 dr OP doszło do wypadku, w baterii technicznej rozbito chłodnicę w ciągniku „Tatra” ... k.... mać, przecież „Tatra” nie ma chłodnicy! Koniec „okólnika”!
Tak, to był tylko sztubacki żart, silniki ciągników „Tatra” były chłodzone powietrzem. Dostało się wszystkim za ten żart, od dowódcy dywizjonu do autora żartu. Na szczęście były to reprymendy tylko słowne, a w podtekście wyczuwało się jakby poparcie do tego typu akcji.
Po dwóch tygodniach od tamtego wydarzenia, sytuacja się powtarza. Wchodzi do kantyny chor. Tadeusz Ułasewicz i ściszonym teatralnie głosem melduje mi, że został całkowicie rozbity prawy błotnik ciągnika „Tatry”. Na to odzywa się mjr Dłutek.
- Ułasewicz, może jeszcze dodasz, że zgubiłeś pełne wiadro prądu ! Drugi raz mnie w pole nie wyprowadzisz.
Udzieliłem reprymendy chorążemu, stwierdzając, co za dużo to nie zdrowo, staje się to niesmaczne. Po wyjściu z kantyny, chorąży potwierdza, że rozbił błotnik i to tak, że nie nadaje się do remontu. Nowy błotnik udało się następnego dnia uzyskać w Stoczni Szczecińskiej. Okazało się, że chorąży skutecznie uodpornił mjr Dłutka na wszelkie sensacje wywodzące się z baterii technicznej raz na zawsze. Należało tylko głośno o nich mówić w obecności mjr Dłutka.
[ Do spisu treści ]
10. Nowy dowódca 26 Brygady Artylerii OPK.
![]() |
Foto 7. płk Michał Konkowski. |
W dywizjonie mówi się o przetasowaniach na stanowiskach w dowództwie 26 BA OPK i Oddziale Wojsk Rakietowych Sztabu 2 KOP. Faktycznie, dnia 13 marca 1976 roku, stanowisko dowódcy 26 BA OPK obejmuje płk Michał Konkowski. Płk Mieczysław Wasąg, po sześciu latach dowodzenia Brygadą przechodzi na stanowisko Szefa Oddziału Wojsk Rakietowych 2 KOP.
W ramach obejmowania obowiązków, płk Michał Konkowski wizytował kolejno dywizjony rakietowe Brygady. Wizytę w naszym dywizjonie doskonale pamiętam. Miałem okazję dwukrotnie rozmawiać z płk Michałem Konkowskim w trakcie jego pierwszej wizyty w dywizjonie.
Był to dzień szkolenia ogólnowojskowego, bateria strzelała na strzelnicy garnizonowej nie opodal dywizjonu. Na strzelnicę przybył płk Michał Konkowski w towarzystwie dowódcy dywizjonu kpt. Edmunda Łącznego. Po przyjęciu meldunku, płk Michał Konkowski wdał się w rozmowę na temat problemów szkoleniowych, warunków życia kadry zawodowej. Rozmawiał z kadrą i żołnierzami służby zasadniczej. Szybko zjednywał sobie sympatię podwładnych. Sprawiał wrażenie człowieka dobrodusznego. Nie narzucał dystansu i drylu wojskowego w kontaktach z podwładnymi.
Drugi raz w tym dniu, miałem okazję rozmawiać z płk Michałem Konkowskim podczas wysłuchania „skarg i zażaleń”. Był zwyczaj, nakazywany regulaminami wojskowymi, przeprowadzać tego typu wysłuchania podczas przyjmowania obowiązków dowódcy. Podczas takich wysłuchań, można było, z pominięciem drogi służbowej, przedstawić swoje problemy dowódcy. Rano, przed przybyciem dowódcy Brygady, awizowałem zastępcy ds. politycznych potrzebę udania się na wysłuchanie „skarg i zażaleń”. Wzbudziło to pewien niepokój w dowództwie dywizjonu. Po udaniu się do gabinetu w którym przyjmował dowódca Brygady interesantów, zdziwił mnie fakt obecności podczas wysłuchania dowódcy dywizjonu. Było to wbrew przyjętych zasad wysłuchiwań „skarg i zażaleń”. Widocznie dowódca Brygady zauważył moje zaskoczenie bo na wstępie spytał się czy w rozmowie może uczestniczyć dowódca dywizjonu. Obecność dowódcy dywizjonu mi nie przeszkadzała, problemy jakie chciałem przedstawić dowódcy Brygady nie dotyczyły dowódcy dywizjonu lecz problemów... obrony przeciwlotniczej i naziemnej baterii technicznej w rejonie rozśrodkowania po osiągnięciu pełnej gotowości bojowej. Dotychczasowe moje doświadczenie młodego dowódcy pokazywało, że „król jest nagi” w tej materii. W rejonie rozśrodkowania bateria techniczna dysponowała ogromnym potencjałem środków bojowych w postaci prawie trzech jednostek ognia rakiet i rakietowych materiałów napędowych bardzo wrażliwych na zwykły ostrzał z broni osobistej, a co dopiero mówić na zorganizowane oddziaływanie grup dywersyjnych czy nalotu powietrznego. Do obrony pozycji baterii technicznej dysponowałem tylko uzbrojeniem osobistym kadry i żołnierzy służby zasadniczej. Na uzbrojeniu żołnierzy służby zasadniczej były wtedy pistolety z II wojny światowej, tak zwane PM. O „kałachach” mogliśmy wtedy tylko marzyć. Do obrony pozycji ogniowych dywizjon posiadał natomiast baterię 57 mm armat przeciwlotniczych i trzy przeciwlotnicze karabiny maszynowe PKM-2. Na zajęciach z przedmiotu „Armie Obce i Rozpoznanie”, ciągle wracał temat OPL w oparciu o doświadczenia z wojen lokalnych. W WAT próbowano wdrażać projekt zestawu „Turkus”, w Układzie Warszawskim pojawiły się „Strzały 2M”, a ja dalej uczyłem żołnierzy jak zwalczać cele powietrzne za pomocą pistoletów maszynowych. Mocno mnie to irytowało.
Najwyraźniej, dowódca Brygady i dowódca dywizjonu, byli zaskoczeni zgłoszonymi problemami, spodziewali się chyba czegoś innego. Dowódca Brygady nagle wstał i pogratulował mi zaangażowania w problematykę gotowości bojowej, czym mnie z kolei zaskoczył. Zadeklarował, że przeanalizuje zgłoszone problemy i otrzymam w najbliższym czasie odpowiedź. Na odpowiedź czekałem parę lat i w końcu przestałem czekać.
W codziennej dalszej służbie, zauważyłem charakterystyczną zmianę w stylu prowadzenia codziennych „okólników” z dowódcami dywizjonów. Nowy dowódca Brygady okazał się także świetnym „bajarzem”, potrafił prowadzić „okólnik” w nieskończoność. Trwały one średni od 30 do 50 minut. Jego poprzednikowi, płk Mieczysławowi Wasągowi wystarczało 5 minut.
Płk Michał Konkowski, stał się legendą 26 BA OPK. Dowodził Brygadą przez prawie 14 lat. Dowodził podczas strzelań bojowych na poligonie rakietowym w Aszułuku 10–cio krotnie, uzyskując średnią ocenę 4.73 za strzelania. Dowodzenie 26 BR OP przekazał 07 września 1989 roku płk Wojciechowi Kołodziejowi. Dziś, jeżeli mówi się o 26 BR OP to automatycznie kojarzy się ona z jej dowódcą płk Michałem Konkowskim.
Rok 1976 pozostanie w mej pamięci także z racji sympatycznych wydarzeń związanych z uzyskanymi sukcesami w procesie szkolenia ogólnowojskowego i bojowego baterii. Do najważniejszych zaliczam uzyskanie pierwszej z trzech złotych odznak „Wzorowy Dowódca” w 26 BA OPK. Była to nowa forma honorowania dowódców za ich pracę. Do wyróżnienia zgłoszono po jednym dowódcy z baterii radiotechnicznej, startowej i technicznej. Odznakę wręczał osobiście dowódca OPK. Poza odznaką, uhonorowano nas jednocześnie nagrodą finansową i to w wysokości ówczesnych miesięcznych poborów. Podczas uroczystego obiadu komentował ten fakt gen. bryg. Rybacki:
- Jakoś głupio nam by było wzywać was tylko w celu wręczenia odznaki, nagroda pozwoli wam w pełni skonsumować wyróżnienie.
To nam się podobało. Pamiętam, że dowódcą baterii startowej z 26 BA OPK, wyróżniony razem ze mną złotą odznaką „Wzorowy Dowódca” był por. Edward Mazur, przyszły dowódca 41 dr OP w Mrzeżynie.
Na koniec roku szkoleniowego, bateria techniczna 38 dr OP uzyskała trzecie miejsce we współzawodnictwie o tytuł „Najlepszego pododdziału III w wyszkoleniu i dyscyplinie” na szczeblu 26 BA OPK.
[ Do spisu treści ]
11. Strzelanie na poligonie rakietowym w 1977 roku.Rok 1977 był rokiem kolejnych strzelań na poligonie rakietowym w Aszułuku. Doświadczenia z 1973 roku zaowocowały bezstresowym przygotowaniem baterii do poligonu. Tak jak poprzednio, moja bateria przygotowywała rakiety dla trzech dywizjonów rakietowych. Z tą różnicą, że przygotowanie rozpoczynało się tym razem już w Polsce. Do dywizjonu trafiły rakiety z innych dywizjonów z przeznaczeniem na strzelania poligonowe. Były to rakiety, które zakończyły swój resurs eksploatacyjny na wyrzutniach w reżimie pełnienia dyżurów bojowych.
Z racji agresywnych właściwości chemicznych paliwa i utleniacza, rakieta mogła być eksploatowana przez 5 lat z zalanymi paliwem i utleniaczem zbiornikami. Po tym okresie rakieta przechodziła gruntowny remont w WZU Grudziądz i trafiała do dalszej eksploatacji z przeznaczeniem na poligon rakietowy lub jako rakieta szkolna. Pojęcie „rakieta szkolna” było pojęciem trochę mylącym. Rozróżniano trzy rodzaje rakiet szkolnych. Do montażu i zbrojenia była typowa rakieta szkolna, której nie można było użyć do strzelań. Natomiast do szkolenia z napełniania sprężonym powietrzem, paliwem i utleniaczem, wyznaczano rakiety bojowe po resursie na dyżurach bojowych i remoncie w WZU Grudziądz. Rakiety te można było także użyć do strzelań bojowych na poligonie rakietowych. Mając trzy rakiety szkolne, można było w pełni trenować pracę bojową podczas elaboracji rakiet w potoku technologicznym z oceną wydajności potoku technologicznego włącznie.
Foto 8. por. Zbigniew Przęzak i chor. Krzysztof Milczarek w otoczeniu żołnierzy
baterii technicznej - Moskwa - czerwiec 1977.
Rakiety, które trafiły do dywizjonu z przeznaczeniem na strzelania poligonowe, należało poddać dodatkowemu sprawdzeniu za pomocą stacji kontrolno-pomiarowej RSKP, ukompletować do stanu fabrycznego i oznakować wszelkie opakowania i tary w specjalny sposób wymagany przy kierowaniu rakiet na poligon rakietowy. Dotyczyło to, między innymi, takich spraw jak symbole przynależności narodowej, biało-czerwone emblematy i napisy „PL”. Gotowe rakiety należało wyekspediować transportem kolejowym do Aszułuku. Stacją załadunkową była najbliższa rampa kolejowa na stacyjce Reptowo, niedaleko wsi Kobylanka. Jak zwykle w tamtych czasach, największym problemem było maskowanie procesu załadunku. Przejazd rakiet i załadunek, odbywał się wyłącznie nocą. Teren stacji Reptowo i okolic zabezpieczały grupy obserwatorów kierowane przez oficera kontrwywiadu dywizjonu, patrole z plutonu ochrony, patrole WSW i Milicji Obywatelskiej. Podczas załadunku rakiet miały miejsce incydent. Związany był z samym procesem załadunku rakiet do wagonów towarowych, popularnie zwanych węglarkami. Podczas załadunku kolejnej węglarki, pojawia się na rampie dowódca dywizjonu, kpt. Edmund Łączny z zastępcą ds. technicznych kpt. Stanisławem Świecą. Po pewnym czasie dowódca zaczyna doradzać jak lepiej ładować rakiety. W końcu nie wytrzymuje i zaczyna wydawać dyspozycje operatorowi dźwigu. Tego było już za dużo. Groziło niechybnym wypadkiem. Za chwile widzę, że dowódca znalazł się pod zawiesiem dźwigu na którym wisiał drugi stopień rakiety. Przerwałem załadunek, obsłudze ogłosiłem, że od tej chwili na stanowisku dowodzi dowódca dywizjonu i udałem się do nie opodal stojącego samochodu. Powstało małe zamieszanie i po chwili podszedł kpt. Stanisław Świeca informując mnie, że dowódca rezygnuje z dalszego kierowania obsługą i mam podjąć dalszą pracę z rakietami. Dowódca udał się do samochodu, posiedział 20 minut i ... pojechał do domu. Do końca załadunku nikt nam już nie „pomagał”. Szczerze mówiąc następnego dnia spodziewałem się reprymendy za swoje zachowanie. Po złożeniu meldunku o zakończeniu załadunku następnego dnia, dowódca pogratulował mi bezawaryjnej pracy i nigdy nie wracał do tego wydarzenia. I to mi się w nim podobało. Potrafił wyjść z twarzą w takich sytuacjach. Nie nadużywał władzy dyscyplinarnej w celu udowodnienia swojej pozycji w hierarchii wojskowej, co niektórym oficerom zdarzało się nagminnie.
Samo strzelanie na poligonie rakietowym w 1977 roku, było w pewnym sensie, rutynowe. Przejazd i praca na poligonie nie różniła się niczym szczególnym od wyjazdu na poligon w 1973 roku. Dywizjon wykonał strzelania na ocenę bardzo dobrą i w pełnej chwale powrócił do macierzystego garnizonu.
[ Do spisu treści ]
12. Racjonalizacja i nowatorstwo.Świadectwo nowatorskie nr 18/77 z dnia 25.08.1977 wystawione przez komisję wynalazczości i nowatorstwa 26 BA OPK, rozpoczyna pewien nowy rozdział w mojej służbie wojskowej związany z działalnością racjonalizatorską i nowatorską.
Pierwszy temat oficjalnie zgłoszony do komisji racjonalizacji i nowatorstwa 26 BA OPK nosił tytuł „Modernizacja klucza „Skr” do montażu „Diamentów””. Tłumacząc temat na ludzki język, znowu sprawa ochrony tajemnicy wojskowej, chodziło o modernizację klucza typu 13D 9633-720 do odkręcania kołpaka tary z drugim stopniem rakiety W-755 PZR S-75. Po modernizacji, klucz pozwalał na zmniejszenie niezbędnego czasu na odkręcenie kołpaka z 3 minut 20 sekundo do 1 minuty i 50 sekund na stanowisku nr 1 potoku technologicznego (wyjęcie drugiego stopnia rakiety z tary fabrycznej, przeładunek na wózek montażowy i montaż skrzydeł do kadłuba rakiety). Sprawa była banalna, efekty oczywiste, wykonanie proste, decyzja komisji szybka i honorarium jako takie.
Dość powiedzieć, że zachęciło to mnie do dalszych prac i tak powstał projekt nowatorski „Wykorzystania stanowisk baterii technicznej po jej wyjściu w rejon rozśrodkowania” czy też „Projekt koncepcyjny do sprawdzeń instalacji elektrycznej świateł samochodowych i naczep na stałej konserwacji”, projekty także proste i uzyskujące poparcie komisji wynalazczości i racjonalizacji 26 BA OPK. Zachęcony kolejnymi pozytywnymi ocenami, wziąłem się za poważniejsze tematy.
Pierwszym poważnym tematem, był projekt postulowany do realizacji na szczeblu Ministerstwa Obrony Narodowej. Dotyczył on rozwiązania systemu chroniącego anteny radiozapalnika rakiet dyżurnych przed działaniem czynników atmosferycznych i uszkadzaniem ich powłoki w wyniku częstego zakładania na rakiety brezentowych pokrowców. Zaprojektowałem osłony z żywic epoksydowych na anteny radiozapalnika, które po starcie rakiety, w wyniku działania sił aerodynamicznych i sił bezwładności powstających podczas startu rakiety, były odrzucane na pierwszym, niekierowanym odcinku lotu rakiety. Projekt szybko przeszedł przez komisję wynalazczości i nowatorstwa 26 BA OPK i 2 KOP, a następnie utknął gdzieś w dowództwie OPK. Przy okazji jakiegoś zebrania sprawozdawczo-wyborczego POP, zgłosiłem problem przewlekłego rozpatrywania projektów racjonalizatorskich. Na zebraniu był przedstawiciel GZP WP. Po tygodniu przyjechał do dywizjonu płk Tadeusz Cichorski, specjalista ds. eksploatacji rakiet w Szefostwie WR Dowództwa OPK. Okazało się, że celem jego wizyty jest wyjaśnienie losu mojego projektu. Jak mi usiłował wyjaśnić, na podobne rozwiązanie wpadli w tym samym czasie oficerowie w Warszawie i model pierwszej osłony jest już wykonany i będzie niebawem testowany. Po tygodniu dostałem decyzję komisji wynalazczości i racjonalizacji Dowództwa OPK, że projekt jest odrzucony. Przyczyną odrzucenia projektu, zbyt duża ilość potrzebnych osłon. W uzasadnieniu wymieniono nawet ilość rakiet jaka w owym czasie była na uzbrojeniu OPK. Dodam, że problem zabezpieczenia anten radiozapalnika nigdy nie doczekał się rozwiązania.
Drugi poważny temat, był projektem pozwalającym na ocenę wyników strzelań z pistoletu maszynowego na strzelnicy bez konieczności podchodzenia do tarcz. Istotą projektu był detektor trafień za tarczą strzelniczą i wskaźnik trafień na linii otwarcia ognia. W projekt włożyłem bardzo dużo wysiłku, a dokumentacja była bardzo obszerna. Projekt krążył przez około dwa lata po różnych komisjach wszystkich szczebli Sił Zbrojnych. Gdy ukazała się instrukcja dotycząca wprowadzenia w Siłach Zbrojnych nowych zasad oceny strzelań z broni strzeleckiej, dostałem natychmiast decyzję o odrzuceniu projektu z powodu wprowadzenia nowej instrukcji.
Wnioski z wyżej opisanych dwóch przypadków nasuwały mi się jednoznaczne. Nie ma sensu tracić czasu na złożone projekty, projekty wymagające podejmowania poważnych decyzji, projekty wymagające oceny ekspertów. Na długi okres czasu, zapomniałem o racjonalizacji w Siłach Zbrojnych.
[ Do spisu treści ]
13. Ponowne studia w WAT.Co raz częściej myślałem o dalszej nauce. W roku 1976 wystąpiłem z prośbą do dowódcy OPK o zezwolenie na rozpoczęcia studiów magisterskich w Wojskowej Akademii Technicznej. Lata szybko leciały i obawiałem się, że brak studiów magisterskich będzie przeszkodą na drodze dalszej kariery wojskowej. Tym bardziej, że zbliżał się okres mianowania do stopnia kapitana i należało pomału myśleć o zmianie stanowiska służbowego. Prośba o rozpoczęcie studiów magisterskich w WAT wyszła do DW OPK z poparciem dowódcy dywizjonu, Brygady i dowódcy 2 KOP. Z Dowództwa OPK otrzymałem odpowiedź odmowną. Przyczyna, na zajmowanym aktualnie stanowisku służbowym nie jest wymagane wyższe wykształcenie magisterskie. Zaskoczenie moje i nie tylko moje było ogromne. To niby kiedy miałem podjąć studia ? Jak będę na stanowisku na którym wymagane jest wykształcenie magisterskie ? Jakim cudem zostanę wyznaczony na takie stanowisko, mając tylko wyższe studia zawodowe ? Podobne pytania zadawał dowódca dywizjonu. Poprosiłem oficjalnie przez zastępcę ds. politycznych o interpretację tego problemu i co ma robić oficer w celu podwyższenia swoich kwalifikacji zawodowych. Odpowiedź jaką otrzymałem z Dowództwa OPK była zaskakująca. Z dywizjonu były dwie prośby o rozpoczęcie studiów magisterskich. Dekretujący prośby, pomyłkowo wpisał odmowną decyzję na mojej prośbie. Powiadomiono mnie, że mogę ponowić prośbę o studia w następnym roku i prośba będzie rozpatrzona pozytywnie. Tak na marginesie, oficer który dostał przez pomyłkę zgodę na studia magisterskie, nawet nie pojechał na egzaminy.
Ponowiłem prośbę o zaoczne studia magisterskie w 1977 roku i udało się. Dostałem pismo zapraszające na egzamin kwalifikacyjny na zaoczne studia magisterskie w WAT do... Dowództwa OPK na dzień 01 września 1977 roku. W dniu egzaminu kwalifikacyjnego atmosfera była napięta. Dziwiło nas kandydatów, że wśród członków komisji kwalifikacyjnej nie ma pracowników WAT. Ktoś szybko nam wyjaśnił, że jest to komisja Dowódcy OPK i jej zadaniem jest dokonać selekcji kandydatów i dopuścić do właściwych egzaminów kwalifikacyjnych w WAT, które odbędą się dnia następnego. Wszystko było jasne. Trzech pierwszych kandydatów weszło na egzamin. Po 20 minutach następni. Po wyjściu pierwszych rozpoczyna się typowa giełda. Informacje uzyskane od pierwszych zdających wprowadzają nas w zakłopotanie. W 95 procentach pytania dotyczą problemów politycznych Polski i świata. Ktoś zastanawia się, czy przypadkiem nie pomylono sal egzaminacyjnych, może to egzamin na inną uczelnię. Pomyłki niestety nie było. Ja nie dostałem pytań z polityki bo, jak zauważył przewodniczący komisji, dowódcy pododdziału prowadzącego na co dzień szkolenie polityczne z żołnierzami służby zasadniczej nie wypada z tej dziedziny egzaminować. Miałem jedno pytanie o warunki przechowywania rakiet w magazynach nr 7 . Egzamin kwalifikacyjny zdałem.
Dochodziło także do zabawnych scen. Jeden z kandydatów dostał pytanie, ilu liczy głośna w ostatnim czasie w Chinach banda. Kandydat przeprowadził szybką kalkulację i oszacował, że może to być banda posiadająca nawet 500 000 członków. Wywołał tą odpowiedzią ogólną wesołość wśród członków komisji. Oblał egzamin. Długo się zastanawiał, dlaczego banda złożona z czterech jej członków mogła mieć tak ważne znaczenie dla Chin.2
Następnego dnia, w WAT odbyły się faktyczne egzaminy kwalifikacyjne obejmujące fizykę, matematykę i rozmowę kwalifikacyjną.
Zaoczne studia magisterskie w WAT trwały około 2,5 roku. Raz w miesiącu odbywały się przez dwa dni wykłady w WAT i sesje egzaminacyjne po każdym semestrze. Na każdym zjeździe dostawaliśmy zadania, które skutecznie zajmowały czas pomiędzy zjazdami. Był to trudny okres w mojej służbie. Do studiów także podchodziliśmy inaczej niż w okresie podchorążackim. Nie wypadało mieć ocen niedostatecznych i to w okresie kiedy własne dzieci rozpoczynały naukę w szkołach. Dodatkowym bodźcem były pisma wysyłane przez Komendanta WAT do dowódców jednostek informujące o postępach w nauce i propozycje wyróżnienia tych którzy uzyskiwali oceny średnie z egzaminów powyżej 4.00. W dywizjonie natomiast, dalej byłem dowódcą baterii. W okresie studiów nie było taryfy ulgowej. To, że studiowałem, było wyłącznie moim prywatnym problemem.
Czwartą, kapitańską gwiazdkę dostałem 12.10.1978, tradycyjnie w Dniu Wojska Polskiego. Akt mianowania na stopień kapitana wręczał mi, na uroczystym apelu dywizjonu, mjr Edmund Łączny.
Systematyczny kontakt z WAT miał z pewnością wpływ na większe zainteresowanie problematyką związaną z metodyką szkolenia. Efektem tych zainteresowań był uzyskany 12.12.1979 roku dyplom - „Mistrz Metodyki” 26 BA OPK. Po co startowałem w tej konkurencji ? Przyczyna była dość prozaiczna, „Mistrz Metodyki” był przez jeden rok zwolniony z obowiązku pisania konspektów do zajęć.
Foto 9. Mjr Leon Serdeń i por. Zbigniew Przęzak - 38 dr OP 29.04.1978r.
Przełożeni próbowali na różne sposoby uaktywnić procesy twórcze w pododdziałach. Celował w tej dziedzinie aparat polityczny dywizjonu. Ciągle pojawiały się nowe elementy współzawodnictwa, mające za cel uaktywnienie drzemiącego potencjału intelektualnego żołnierzy. Do jednych z nich należała walka o miano „Pododdziału Wzorowej Kultury”. Nazwa mówi sama za siebie o co walczono. Bateria techniczna zdobyła także i to miano 09.05.1979. W tym czasie przewodniczącym ZSMP był bomb. Roman Kupski, a przewodniczącym rady kultury był bomb. Witold Łaszuk. Praca z młodzieżą zrzeszoną w ZSMP przynosiła także ciekawe, z punktu widzenia skutków końcowych efekty. Na szczeblu Rodzaju Wojsk prowadzono konkurs na najlepsze pododdziałowe koło ZSMP. Dwa razy zgłaszałem swój pododdział do udziału w tym współzawodnictwie i dwa razy z powodzeniem. Za uzyskanie pierwszy raz tytułu najlepszego koła ZSMP w Wojskach OPK, dowódca dywizjonu dostał złotą oznakę „Janka Krasickiego”, ja i przewodniczący ZSMP pochwałę. Za drugim razem było inaczej, złotą oznakę „Janka Krasickiego” dostał instruktor polityczny dywizjonu ppor. Zbigniew Paraszczuk, ja i przewodniczący ZSMP pochwałę. Trzeci raz nie startowałem w tym konkursie, czym naraziłem się sromotnie zastępcy ds. politycznych.
Moja aktywność w pracy z młodzieżą pomału przeniosła się na aktywność w pracy z członkami POP dywizjonu. Efektem tego, bodajże jesienią 1979 roku, zostaję wybrany sekretarzem POP dywizjonu. Trudno mi dziś samemu zrozumieć, jak udało mi się pogodzić dowodzenie pododdziałem, sprawowaniem funkcji sekretarza POP i kontynuowanie studiów w WAT.
Po IV semestrze przystąpiłem do pisania pracy dyplomowej. Temat pracy był kontynuacją prac nad objętościową przekładnią hydrostatyczną wyrzutni przeciwlotniczej. Kierownikiem pracy dyplomowej był płk dr inż. Aleksander Wielgus, a recenzentem mjr mgr inż. Piotr Myjkowski.
Pilnie poszukiwałem dostępu do komputera. Napisałem prośbę do dowódcy 2 KOP o przydzielenie limitu godzin pracy na EMC „Odra 1300”. Niestety z „Odrą 1300” w sztabie 2 KOP miałem jakiegoś pecha. Co przyjechałem do Bydgoszczy, to okazywało się, że maszyna jest niesprawna lub czytnik kart perforowanych jest niesprawny. Ciągle były jakieś problemy techniczne. Nie mogłem nawet wydrukować kart perforowanych z programem i danymi do obliczeń. Czas naglił. W końcu udałem się do WSO OPL w Koszalinie. Tam spotkałem się z dużą życzliwością kierownika ośrodka obliczeniowego. „Odra -1300” pracowała bez problemu. Po paru sesjach miałem gotowy materiał do pracy dyplomowej.
Ostatecznie, po wielu trudach, 12.07.80 uzyskuję dyplom ukończenia studiów wyższych w WAT na Wydziale Elektromechanicznym w zakresie eksploatacji rakiet plot. i tytuł magistra inżyniera elektromechanika. Komendantem WAT był gen. dyw. doc. dr inż. Aleksander Grabowski, a Komendantem Wydziału Elektromechanicznego, płk prof. dr hab. inż. Eugeniusz Pośnik.
[ Do spisu treści ]
14. Koniec służby w 38 da OPK, WKDO w CSS WR Bemowo Piskie.Na 12 listopada 1980 r. zostaję wezwany wraz z kpt. Tadeuszem Błońskim i kpt. Ryszardem Cebulskim na rozmowę kadrową do sztabu 26 BA OPK. Rozmowę z nami przeprowadzał płk Stefan Bartczak. Moi koledzy podczas rozmowy w trakcie podróży do Gryfic, kombinowali jak się wywinąć od propozycji kadrowych. Byłem ostani w kolejce do rozmowy. Kpt. Tadeusz Błoński i kpt. Ryszard Cebulski, bezwarunkowo odrzucili propozycje kadrowe szefa sztabu. Nie planowali w najbliższym czasie służby poza miejscem dotychczasowego zamieszkania. W końcu przyszła pora i na mnie.
Płk Stefan Bartczak zaproponował mi objęcie stanowiska szefa sztabu w 37 dr OP w Nowogardzie. Propozycję przyjąłem z jednym zastrzeżenie, brakowało mi wiedzy z zakresu budowy sprzętu baterii radiotechnicznej i całej otoczki związanej z pełnieniem dyżurów bojowych jako dowódca grupy dyżurnej. Z racji posiadanej specjalności i zajmowanego stanowiska, wiedza ta była do tej pory mi nie potrzebna. Zasugerowałem, że chętnie udałbym się na jakiś kurs specjalistyczny przed objęciem stanowiska szefa sztabu. Płk Stefan Bartczak, w mojej obecności połączył się telefonicznie z komendantem CSS WR w Bemowie Piskim i... zapewnił mi miejsce na rozpoczętym dwa tygodnie wcześniej kursie WKDO. Wracałem do dywizjonu z zadaniem jak najszybszego rozliczenia się z pododdziałem i dywizjonem.
Następnego dnia rozpoczynam przekazywanie obowiązków dowódcy baterii technicznej ppor. Tadeuszowi Rybackiemu – dotychczasowemu dowódcy plutonu baterii startowej. Rozliczenie z baterią i dywizjonem przebiegało sprawnie. Po kolejnych pięciu dniach, udałem się w długą drogę na drugi koniec Polski do Bemowa Piskiego.
![]() |
Foto 10. Odznaka WKDO. |
Rozkazem nr pf 31 z dnia 21.11.80 Komendanta CSS WR, zostałem zaliczony do stanu zmiennego słuchaczy Wyższego Kursu Doskonalenia Oficerów.
Jak wcześniej wspomniałem, kurs WKDO trwał już od 02 października 1980r. W kursie uczestniczyli oficerowie, absolwenci WSO z Jeleniej Góry i Koszalina. Kurs, z punktu widzenia ówczesnych wymagań kadrowych, dawał możliwość absolwentom WSO do obejmowania stanowisk służbowych do etatu dowódcy dywizjonu rakietowego włącznie i był warunkiem uzyskania stopnia wojskowego majora. W szczególnych wypadkach, a ja byłem takim przypadkiem, pozwalał na przekwalifikowanie się na wymaganą specjalność wojskową. Z uczestników kursu znałem mjr Henryka Korcza – szefa sztabu dywizjonu dowodzenia i por. Leszka Sitarka – dowódcę baterii startowej, poznaliśmy się podczas licznych szkoleń metodycznych prowadzonych w 26 BA OPK. Pozostali oficerowie byli mi nieznani. Pełnili obowiązki służbowe w jednostkach OPK 1 i 3 Korpusu Obrony Powietrznej. Byli to kpt. Zdzisław Banaś, kpt. Henryk Ćwik, kpt. Gajewski, kpt. Jerzy Morga, kpt. Kazimierz Rydzik, por. Marian Dering, por. Andrzej Mróz i ppor. Jerzy Sitarski.
Jak się szybko przekonałem, byli to fachowcy i praktycy zajmujący stanowiska służbowe pomocników szefa sztabu, szefów sztabów i dowódcy baterii radiotechnicznej. Przybyli na kurs tylko w celu uzyskania dyplomu ukończenia WKDO. Zajęcia z budowy i eksploatacji sprzętu miały bardziej charakter wymiany doświadczeń z wykładowcami niż nauki. Na tych zajęciach, mi najbardziej zależało. Niestety musiałem nadganiać indywidualnie braki popołudniami w bloku szkolenia. Praktyczne zajęcia na sprzęcie także były prowadzone podobnie. W tym przypadku trudno było o indywidualne dodatkowe szkolenie. Do nauki kontroli funkcjonowania zestawu rakietowego i wyrobienia nawyków pozwalających na opanowanie wymaganych norm czasowych, nie wystarczy instrukcja. Niezbędny jest pracujący sprzęt i operatorzy na swoich stanowiskach.
Bardzo dużo dały mi wykłady z taktyki OPK i zasad strzelania przeciwlotniczymi zestawami rakietowymi. Wykładowcami podczas WKDO byli, między innymi, ppłk Hamera, ppłk Sajdak, płk Brązert, płk Mieczysław Sławiński, ppłk Samolej, mjr Wnuczek i kpt. Zygmunt Siekański.
Po zajęciach i obiedzie, głównym zajęciem była gra w karty. Konkretnie w tysiąca. Była to nie tyle gra co istna obsesja. Każda wolna chwila i już jakaś grupa grała w tysiąca. Oczywiście nie grano na zapałki. Stwierdziłem, że mam bardzo duże zaległości w tej dziedzinie. Po początkowych niepowodzeniach, podziękowałem za dalszy udział w grze. Szczerze mówiąc, był to okres zimowy i poza kasynem, nie było innych atrakcji pozwalających spędzać wolny czas.
Mieszkaliśmy niedaleko kasyna, poza terenem zamkniętym, w parterowym baraku wykonanym z dykty. Warunki były spartańskie. Sześcioosobowe pokoje, jedna wspólna toaleta i ubikacja na cały barak. Przy niskich temperaturach, co w tamtym rejonie było normalnością, elektryczne grzejniki nie zawsze dawały radę z falami mroźnego powietrza.
Na posiłki w kasynie nikt nie narzekał. To była już znana atut CSS WR. Nawet w najtrudniejszych okresach na rynku, kasyno w Bemowie Piskim było perłą na tle innych kasyn wojskowych. Z pewnością dużą zasługą takiego stanu rzeczy był płk Alfred Wysłych – kwatermistrz CSS WR. Kasyno było jego oczkiem w głowie. Prawie każdego wieczoru widziany był w kawiarni kasyna. Siedział przy dyżurnym stoliku i nadzorował pracę personelu. Od czasu ostatniego mojego pobytu w CSS WR w ramach praktyk z WAT-u, wyraźnie obniżył się poziom i aktualność repertuaru w kinie. W klubie garnizonowym było zdecydowanie mniej atrakcji. Być może winić należało w tym przypadku okres zimowy.
Foto 11. Słuchacze WKDO (27.03.1981) i kadra CSS WR. Od lewej w I rzędzie: mjr Wacław Bołoczko,
ppłk Stanisław Markier, płk Mieczysław Sławiński, płk Zygmunt Brązert,
ppłk Andrzej Sajdak, ppłk Waldemar Jaworski i mjr Kazimierz Poręba. W II rzędzie:
kpt. Ryszard Widzicki, mjr Piotr Gorasski, ppłk Janusz Samolej, ppłk Jerzy
Hamera, ppłk Henryk Walinowicz, ppłk Jan Wnuczek i kpt. Zygmunt Siekański. W
III rzędzie: por. Marian Dering, kpt. Kazimierz Rydzik, mjr Henryk Korcz, kpt.
Zdzisław Banaś, kpt. Czesław Gajewski i mjr Wiesław Śliwowski. W IV rzędzie:
kpt. Zbigniew Przęzak, kpt. Henryk Ćwik, ppor. Jerzy Sitarski, por. Andrzej Mróz,
kpt. Jerzy Morga i por. Leszek Sitarek.
Na topie były coraz to nowe pomysły, jak legalnie urwać się z kursu do domu. Jak wypracować jeden dzień więcej w ramach urlopu rozłąkowego. Wykładowcy namawiani byli na dodatkowe godziny w okienkach zajęć w celu wcześniejszego wykonania planu szkolenia. Umawiano się także, kto i na jak długo może przedłużyć urlop rozłąkowy. Chodziło o zachowanie w ramach przyzwoitości, frekwencji na zajęciach. Z wszystkich kursów WKDO, rekord w legalnej nieobecności dzierżył mjr Władysław Trzeciak z 38 dr OP. Podobno nikt go nie pokonał w tej konkurencji do końca funkcjonowania CSS WR.
05.02.1981 roku dostałem smutny telegram, zmarła moja mama. Przeżyłem to bardzo, śmierć zabrała mi mamę niespodziewanie i w sile wieku, miała niespełna 50 lat.
Kurs trwał prawie sześć miesięcy. Kończył się egzaminem. W komisji egzaminacyjnej, poza wykładowcami i komendą CSS WR, brali udział przedstawiciele Szefostwa Wojsk Rakietowych OPK. 27.03.1981 roku, po zdaniu egzaminów, uzyskałem świadectwo ukończenia Wyższego Kursu Doskonalenia Oficerów w korpusie osobowym Wojsk Radiotechnicznych w grupie dowódczej. Poza świadectwem, każdy z nas dostał odznakę absolwenta WKDO. Po uroczystej kolacji, następnego dnia udaliśmy się do macierzystych garnizonów.
Po przybyciu do Stargardu Szczecińskiego i po paru dniach urlopu, zgodnie z rozkazem pf 12 z dnia 14.04.1981 dowódcy 26 BA OPK, udaję się do Nowogardu w celu przyjęcia obowiązków na stanowisku szefa sztabu w 37 dr OPK.
[ Do spisu treści ]
1 Od 1986 zmiana nazwy na 38 dywizjon rakietowy OP.
2 Banda Czworga - nazwa nadana w ChRL po śmierci Mao Zedonga grupie jego najbliższych współpracowników z czasów tzw. rewolucji kulturalnej (Jiang Qing, Wang Hongwen, Zhang Chunqiao, Yao Wenyuan); po ich aresztowaniu w październiku 1976 przeprowadzono masową kampanię polit. „krytyki i demaskowania zbrodni bandy czworga”; 1981 członków bandy czworga skazano na wieloletnie więzienie.